Słucham
sobie nowego Bonsona i Matka (kliknij tu to Ci się otworzy mój ulubiony numer z tej płyty + cały odsłuch na jutubku) i przypomniałem sobie, że
się zobowiązałem do w miarę regularnego pisania. Chuj z tego
wyszedł, więc muszę nadrobić.
(źródło zdjęcia oryginalnego: movieweb.com)
Sytuacja
sprzed dwóch sobót i wcześniejsza sprzed miesiąca ponad, jakoś
tak. Zacznę od tej drugiej. Prosta historyjka, czekam na autobus,
nic się nie dzieje, stoję, marznę, bo wiatr mocny był i zimny,
słucham sobie czegoś tam na słuchawkach, w miarę głośno, ale
tak żeby słyszeć co się dzieje wokół mnie. Idzie sobie typek z
kobietą, wiekowo jakoś tak okolice trzydziestki, niezbyt zadbani,
wydaje mi się, że takie bardziej osiedlowo-blokowe towarzystwo.
Gość przede mną schyla się tak, jakby chciał zawiązać mi buta.
Myślę sobie "co Ty typie odpierdalasz...?". Zerkam w dół,
patrzę... A on podnosi PIĘĆDZIESIĄT ZŁOTYCH, które leżało
koło mojej prawej nogi... Szok, niedowierzanie! Patrzy na mnie i
pyta: "Twoje?". Szok, niedowierzanie x2, zaniemówienie...
Wydusiłem z siebie "yyy... nie", zatkało mnie, szok x3.
Poszedł dalej. Wyzywam się w myślach od idiotów - jak ja mogłem
tego nie zobaczyć wcześniej?! Kurwa, no nie. Sytuacja na tyle
marna, że przeżywałem to przez tydzień. No ale dobra, przejdźmy
do historyjki numer dwa. Tu już konkrety, trzynasty grudnia, godzina
jakoś przed dwudziestą. Skoczyłem sobie po kebsa, klasycznie
studencki, ciasto, baranina, ostry sos - 7,50 zł. Zapłaciłem,
zjadłem, wyszedłem. Czegoś bym się jeszcze napił... Wstąpiłem
sobie do jednego ze sklepów na trasie kebabownia - klub, wziąłem
sobie jabłkowe Cappy (#product_placement) w małej butelce - 2,50
zł. Podbijam do kasy, Pani ze sklepu podchodzi ażeby mnie
"skasować". Chwyciła butelkę w dłoń, przejechała
czytnikiem kodów kreskowych, piknęło - "2,50 poproszę".
Wyciągam portfel z tylnej kieszeni moich bordowych chinosów, a ona
wzięła dyszkę, która leżała cały czas na tym takim szklanym
pojemniczku na hajs, wydała mi 7,50 zł. Jako, że człowiek ze mnie
zły i niedobry, nic nie mówiąc wziąłem resztę i wyszedłem ze
sklepu. HEHEHEHE.
Mniej
więcej po miesiącu od dnia, w którym przed nosem przeszło mi pięć
dyszek "wydałem" nieswoje dziesięć złotych. Nie wiem
czy to karma, za to, że byłem tak dobrym człowiekiem, czy po
prostu raz na rok uśmiechnie się do mnie szczęście. Jeśli w
najbliższym czasie znajdę jeszcze pozostałe osiemdziesiąt procent
z tej pięćdziesiątki to uwierzę w istnienie karmy w stu
procentach.
Dycha
to niby tak niewiele, a jednak cieszy. Nie wystarczy nawet na szlugi,
ale idzie sobie pojeść i się napić. A jeśli Wy wierzycie w karmę
to chciałbym Was zaprosić do wzięcia udziału w fajnej akcji,
zupełnie przy okazji, wpadłem na to w trakcie pisania posta. Ja
udział wziąłem już kilkanaście dni temu. Więcej dowiecie się
tutaj tutaj (no weź kliknij w ten link no!).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz