http://kackiller.blogspot.com/p/kac-o-kacu.htmlhttp://kackiller.blogspot.com/p/trzezwi-o-kacu.htmlhttp://kackiller.blogspot.com/p/chcesz-cos.htmlhttps://facebook.com/kackillerhttps://twitter.com/kackiller0

środa, 31 sierpnia 2016

Styl życia Kac Killer: Lenistwo.

  Wracamy sobie do normalnego podziału tygodniowego. Środa jest, to nowy post. A jak nowy post, to muzyka (klik).
(Photo credit: Praziquantel via Foter.com / CC BY)
  Mam wrażenie, że spora część "ludzi internetu" próbuje kreować się w sieci na zupełnie inne osoby niż te, którymi są w życiu realnym. Nie wiem, ile w tym jest prawdy i mówię szczerze, że są to tylko moje domysły, przez to też nie zamierzam przywoływać tutaj konkretnych postaci, bo mi się nie chce. Ja mam swoje podejście do tego tematu i, mimo że nie pokazuję swojej japy i nie zdradzam prawdziwych danych osobowych, staram się być kurewsko autentyczny we wszystkim co tu robię. Przez to też ruszamy z nową opcją na Kacu, dzięki której dowiecie się czegoś więcej o mnie. Trochę więcej niż to, co napisałem w Kacu o Kacu (klik).

   Jeśli miałbym się określić jednym jedynym słowem, takim słowem-kluczem, to było by to właśnie LENISTWO. Pamiętam, że kiedyś zasłaniałem się tym, że mam bardzo wysoki próg motywacji, bo lenistwo przecież bardzo źle brzmi, ma taki negatywny wydźwięk. W końcu to kurewska wada i swojemu przyszłemu pracodawcy nigdy bym nie powiedział, że jestem leniwy. Po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że nie warto się jednak ukrywać za jakimiś wymówkami i zaakceptować to, że jestem leniwym chujem.

   Czym się objawia moje lenistwo? A między innymi tym, że jak się obudzę i nigdzie mi się nie śpieszy, to leżę jeszcze przez jakąś godzinę w łóżku. No dobra, to może jest słabe. Ale jak mam dzień, w którym nie muszę robić kompletnie nic, to leżę w łóżku do oporu, do momentu, w którym nie poczuję albo strasznego ciśnienia w pęcherzu, albo przezajebistego głodu. Albo jednego i drugiego. Jak już wstaję z przeświadczeniem, że nic dziś nie muszę, to chodzę cały dzień w mojej super piżamie, czyli pierwszej z brzegu koszulce i krótkich gaciach. Wygoda ponad wszystko, wiadomo.

   Idealnym odzwierciedleniem mojego lenistwa był tydzień bez postów i jakiejkolwiek blogowej działalności. Kolejnym z moich przejawów lenistwa w kontekście bloga była zmiana kategorii postów - wszystko ładnie sobie przyporządkowałem, ale za chuj nie chciało mi się zrobić nowych guzików i bawić się w ustawianie tego wszystkiego w szablonie. Następny przejaw lenistwa? Wypierdoliłem kiedyś przyciski poprzedniej i następnej strony ztj. starszych i nowszych postów. Sam nie wiem jak to się stało, ale do dziś tego nie naprawiłem i od dobrych dwóch miesięcy jak ktoś chce sobie przewinąć do starszych postów, to musi trochę pokombinować.

   Potrafię się jednak zmotywować i coś zrobić. Tak jak w zeszłym tygodniu, gdy postanowiłem sobie odrobić zaległy tydzień, który przeleniuchowałem i sieknąłem cztery posty. Jest to jedno z największych osiągnięć mojego życia. Kolejne przykłady motywacji? To teraz takie prosto ze studiów - na pierwszym roku zaliczałem materiał z całego semestru przedmiotu, który jest uważany za najbardziej przejebany na całej filologii polskiej, w przeciągu dwóch, może trzech dni; łącznie cztery kolosy, w tym jeden z bieżącego materiału. O tym już pewnie gdzieś wspominałem, ale nie zaszkodzi się powtórzyć - napisałem praktycznie połowę licencjatu w nocy ze środy na czwartek, kiedy to w czwartek rano miałem termin na oddanie wstępnej wersji pracy. Da się? A no się da. Moim największym motywatorem życiowym jest czas. Jak czuję presję kończącego się czasu, to biorę się do roboty. Tak samo jest z postami w sumie. Jak założyłem sobie, że będę tu coś wrzucał co środę i sobotę, to rzadkością było, że napisałem coś wcześniej, niż dwie godziny przed publikacją. Nawet teraz tak jest. Jak piszę te słowa, to jest dokładnie środa, 31 sierpnia, godzina 13:56. O, już 13:57.

   Większość moich znajomych jest w sumie przyzwyczajona do tego, że prędzej powiem im, że nie chce mi się czegoś zrobić, gdzieś wyjść, niż znajdę jakąś sensowną wymówkę. Podobnie jest z rzeczą, która się mnie doczepiła już lata temu. Chodzi o to, że bardzo często uzewnętrzniam swoje lenistwo, mówiąc, że kompletnie nic mi się nie chce. Odpowiedź? "Nic nowego". No bo tak jest. Mi się rzadko chce. Chyba, że mam za coś dostać pieniądze. Wtedy chce mi się zawsze. No, może nie zawsze, ale częściej niż wtedy, gdy nie czerpię z danej rzeczy żadnych wymiernych korzyści. Choć w sumie pieniądze też nie zawsze się przekładają jeden do jednego na to, co robię. Kurwa.

   Czy uważam lenistwo za coś złego? Raczej nie. Wiadomo, że to kwestia oddzielna dla każdego człowieka, bo jeden będzie tak leniwy, że kompletnie nic nie będzie robił oprócz ciągłego ślęczenia przed monitorem, a człowiek trochę ogarnięty, jak na przykład ja, ogarnie dupę jak trzeba i coś tam podziała życiowo.

   Czemu jestem leniwy? Bo to w sumie wygodne jest. Wiadomo, że rozwój jest najważniejszy, ale przecież nie muszę na to marnować całej energii. Tryb energooszczędny jest super. Nawet wtedy, gdy jego właściwa nazwa brzmi LENISTWO.

   Dobra, koniec, bo mi się nie chce już więcej.

   Ale jak mi się będzie chciało, to jest plan żeby post sygnowany jako seria Styl życia Kac Killer pojawiała się w każdą ostatnią środę miesiąca, bo mam jeszcze kilka pomysłów na tematy do omówienia. A jak Was coś interesuje, to weźcie podrzućcie pomysł w komentarzu, to go rozpatrzę. A teraz idę czytać, co by w sobotnim podsumowaniu sierpnia było trochę więcej książek.

   Buzia.

  Tu wincyj Kaca!
 
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

niedziela, 28 sierpnia 2016

Spotted Kac: Cho na wesele.


  Trzeba jakoś ładnie zakończyć ten tydzień wzmożonej kac-aktywności. Cztery posty to przecież jest straszna rzadkość u mnie, a w zasadzie to nigdy tak nie było i proszę Cię Czytelniku, byś się nie przyzwyczajał, bo prędko znów tak nie będzie. To muzyka (klik).
(Photo credit: psd via Foter.com / CC BY)
  Pierwszy i zarazem jedyny dotychczasowy Spotted Kac (klik) pojawił się tu ponad trzy miesiące temu. Przyjął się całkiem nieźle i myślałem od dłuższego czasu o powtórce. No to będzie. Tera!

  Nie będę dziś nikogo cytował, sam stworzę przykładowe ogłoszenie, bo takich pojawia się masa, a wybranie jednego, wyjątkowego byłoby dla mnie zbyt trudne, a branie pierwszego z brzegu nie byłoby w moim stylu. No to lećmy.

  Siema! Szukam loszki na wesele, które odbędzie się w ostatnią sobotę zeszłego roku (tj. dawno). Najsampierw coś o mnie - mam 23 lata, jestem w chuj przystojny, ponoć dobrze mi z oczu patrzy i mam fajno brodę. To teraz o Tobie. Fajnie jakbyś nie była wysoka, bo sam nie jestem jakoś bardzo wysoki. Tak między 160, a 165 centymetrów byłoby w pytkę. Fajne też by było, jakbyś była szczupła, bo takie lubię HEHEHE. Podobnie z włosami - najlepiej jakbyś była blondynką, bo takie lubię HEHEHE. Wiek to tak 18-23, bo młodsze mi nie przeszkadzają, ale starszymi od siebie się trochę brzydzę. Patrikiem Słejzim nie jestem, ale pewnie zapierdolimy jakiegoś densa, więc miło gdybyś poruszała się troszkę lepiej niż słoń indyjski zapadający się w bagnie. No i dobrze, jeśli lubisz się napić, bo ja planuję się zapierdolić jak najbardziej zapity menel. O transport się nie martw, wszystko jest ogarnięte - na wesele zawiezie nas mój ziomek najnowszo BEEMKO (ojca). Do tego nocleg na piąterku w hotelu, w którym wesele się odbędzie (nie wymagam, ale mile widziana jakaś seksowna bielizna), nie wykluczam poweselnego spółkowania HEHEHE. Ale tak serio, to fajnie jakbyś chociaż obciągnęła za to, że za darmo się nażresz i napijesz.
  Jesteś chętna? - daj znać w komentarzu. Zastrzegam, że odezwę się do jednej kandydatki. Buźka. Hehehehehehe.

   Masa takich, no dobra, nie do końca takich... Inaczej. Masa podobnych ogłoszeń pojawia się na fanpejdżach w stylu Spotted - czy to w kontekście wesel, czy tam studniówek. No od chuja tego jest. Nie zaprzeczysz przecież. I tego to ja nie rozumiem za chuj.

   Czy Ty, autorze podobnego wpisu, uważasz, że zajebiście bawiłbyś się z nieznajomą osobą na weselu albo studniówce? No podejrzewam, że raczej nie. Na weselu to jeszcze ujdzie, ale osobiście uważam, że dużo lepszym wyjściem jest zaproszenie jakiejś koleżanki/kolegi. Ty znasz tą osobę, ta osoba zna Ciebie i raczej nie będzie miała Ci za złe tego, że przez przypadek zachlejesz trochę mocniej, albo nie poświęcisz jej tyle uwagi, na ile sama uważa, że zasługuje. Poza tym lepiej na takich imprezach bawić się z kimś, kogo się zna i kogo się dobrze rozumie. No bo na domówkach to dobrze jest poznawać nowych ludzi i z nimi się bawić, ale to dwie kompletnie różne rzeczy.

   To zapraszanie nieznajomych jest chujowsze w przypadku studniówek. Na własnej nie byłem, ale podejrzewam, że najprędzej to bym zaprosił jakąś kumpelę. Najlepiej taką, która znałaby kogoś z mojej licealnej klasy. Dlaczego? A no dlatego, że łatwiej jej będzie się odnaleźć w tym towarzystwie. Jeśli Ty nie zadbasz o swoją towarzyszkę, to zrobi to któraś z Twoich klasowych koleżanek - razem sobie pogadają, koleżanka z klasy zapozna Twoją partnerkę z pozostałymi osobami i będzie przyjemniej. Wszystkim możliwym stronom. Gorzej, jeśli Twoją partnerką zajmie się Twój kumpel z klasy, którego ona również zna, a on akurat przyszedł sam. Wtedy to ty zostaniesz sam. Jeśli już masz ze znalezieniem partnerki bardzo poważny problem i kompletnie nie dajesz rady, to poproś któregoś z kumpli, którzy są w związku, by jego luba ogarnęła dla Ciebie jakąś koleżankę. Z tego mogłaby w przyszłości wyrosnąć też jakaś dobra relacja, bo przecież dziewczyna kumpla jakiejś niekumatej typiary nie zwerbuje na tę imprezę.

   Nie masz partnerki na wesele/studniówkę? Rozpatrz wszystkie opcje o jakich tylko pomyślisz, ale tę o poszukiwaniach przez Spotted i ogólnie przez net odrzuć na samym początku. Bo później może wyjść z tego chujnia i będzie rozpacz.

   Buźka.

  Więcej Kaców jak zwykle tu i tu: 
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

piątek, 26 sierpnia 2016

Książki do d...: Rachunek.

  Mamy piątek, czyli kolejny dzień nadrabiania. Na piątek trzeba dobrą muzyką zarzucić, więc muzyka na piątek jest taka (klik).
(foto moje, okładka: znak.com)
  Zaniedbałem ostatnio posty książkowe, więc trzeba troszkę podgonić. Dziś polecimy z Książką do d..., a będzie nią Rachunek Jonasa Karlssona, wydany w Polsce przez wydawnictwo Znak. Za książkę zapłaciłem jakieś 13 zł z przesyłką, więc mieści się ta kwota w początkowym założeniu (bo niby do dychy, a jednak do piętnastu). Tutaj props dla wydawnictwa, bo często ogłaszają na fejsie, czy w newsletterze promocje, gdzie ich książki można zamówić na dość konkretnych przecenach - czasem nawet 85% taniej. A z tego co się orientuję, to Rachunek można dostać w krakowskim książkomacie, który stoi na dworcu autobusowym, za 25 zł. Nie wiem, czy coś się zmieniło, ale jak ostatni raz tam byłem, to można było płacić tylko monetami, a raczej rzadkością jest posiadanie 25 zł w monetach, nawet dla mnie.

  O czym jest Rachunek? A no o typku zamieszkującym Szwecję, który pewnego dnia dostaje rachunek. Rachunek za własne życie wynoszący 5,7 mln koron. Z początku nie dowierza, bo sama kwota, jak i "rzecz", za którą ma zapłacić wydają się absurdalne. Bohater, którego imienia nie pamiętam (czytałem Rachunek ponad miesiąc temu i sam nie jestem pewien, czy imię bohatera w ogóle w książce padło), podejrzewa, że to próba wyłudzenia pieniędzy, o których sporo się mówi w mediach. W rozmowie z kolegą dowiaduje się, że w telewizji już od jakiegoś czasu ogłaszano, że ludzie dostaną rachunki za swoje życie, jednak były one o wiele niższe niż ten, który otrzymał główny bohater. W rozmowie z przedstawicielką firmy, która pobiera opłaty - Maud - okazuje się, że wysokość kwoty zależy od takich czynników jak zadowolenie z własnego życia, pozytywne i negatywne wspomnienia, czy majątek. Tylko czy życie trzydziestolatka, który pracuje na pół etatu w wypożyczalni filmów, nie ma kobiety, samochodu, a nawet własnego mieszkania i lubi jeść pizzę, warte jest prawie sześć milionów koron?

  Bohater postanawia dowieść, że zaszła pomyłka, więc udaje się do siedziby firmy od rachunków, gdzie po weryfikacji danych, wspomnień itp. okazuje się, że miał on rację i faktycznie zaszła pewna pomyłka - trzydziestolatek musi zapłacić jeszcze więcej...

  Omawiana przeze mnie pozycja jest przykładem książki na jeden wieczór. Jonas Karlsson miał świetny pomysł na historię, którą okrasił bardzo przyjemnym humorem. Mimo że w książce tak naprawdę nie dzieje się wiele, to wciąga ona mocno i po kilkudziesięciu stronach zacząłem trochę współczuć bohaterowi. Z drugiej strony sytuacja jest tak absurdalnie beznadziejna, że nie da się powstrzymywać uśmiechu. Mam jednak mały problem z zakończeniem, bo - wybaczcie lekki spojler - niby wszystko dobrze się kończy, ale ja nie do końca wiem jak to się stało, że wszystko dobrze się skończyło. Albo mi coś umknęło podczas czytania, albo autor nie do końca wyjaśnił co tak naprawdę się stało. Albo mam taką sklerozę, że po miesiącu nie pamiętam zakończenia książki. To ostatnie może być nawet bardzo prawdopodobne.

  Rachunek to moje kolejne pozytywne spotkanie ze skandynawską literaturą, a muszę przyznać, że po Księżniczce z lodu Läckberg wymagania wobec pozycji z północy mam naprawdę spore. Niecałe 190 stron całkiem przyjemnej lektury w przyjemnym dla oka i dłoni wydaniu za małe pieniądze. Czego chcieć więcej? W sumie to niczego, bo mimo twardej okładki grzbiet się dobrze wygina. Choć może wyraźniejszego zakończenia, może trochę więcej akcji, może trochę więcej opowieści? Jest w porządku, ale dupska mi to nie urwało.

  Ocena:
 (źródło zdjęcia oryginalnego: nexusmods.com)
  Więcej Kaców jak zwykle tu i tu: 
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

środa, 24 sierpnia 2016

Moich *EKHM* pierwszych prac.

  Ostatnio mam tak, że se podśpiewuję kawałki, których ostatnio słucham. Ten (klik) na przykład często. No i teraz śpiewam. I piszę w tej samej chwili. KOMBO.
(Photo credit: Gregg Vandenberghe via Foter.com / CC BY)
  Robię za takiego bardzo niemodnego blogjera, conie. Nikt mnie nie czyta, piszę o rzeczach, które nikogo nie interesują, taki undergroundowiec trochę ze mnie - głębokie podziemie polskiej blogosfery. A mówili, że będę internety podbijał... No to dobra - nie przyszła góra do tego Araba, to ten Arab poszedł do góry.

  Spory hajp jest ostatni na to wypisywanie na blogach swoich pierwszych siedmiu prac. No i ja tak siedzę i myślę sobie, że fajnie byłoby coś takiego napisać. Jest w tym tylko jeden mały, praktycznie nieistotny problem. JA NIGDY NIE PRACOWAŁEM. Znaczy prawie nigdy. Oficjalnie dwie prace w życiu, w tym jedna w pełni legalnie. Ale spoko, dam radę! Zrobię to po swojemu, bo inaczej i tak nie umiem. Polecimy od tych najpierwszych opcji zarobkowych.

PRACE DOMOWO-PRZYDOMOWE
Każdy to kiedyś raczej przechodził. Ja to przechodziłem za małolata. Parafrazując: mama pyta czy chcę dychę, pytam "ale za co?". A za jakieś koszenie, odkurzenie całego domu, umycie okien. Pierdoły, które teraz robię za darmo, bo jak się mieszka dalej z rodzicami, to się powinno dokładać, a że ja jestem mocno leniwym studentem, to czasem wolę odkurzyć, umyć naczynia i okna, czy skosić trawnik niż szukać sobie własnego mieszkania i stałego źródła utrzymania.
Co mi to dało tak bardziej życiowo? Nauczyłem się, że nie warto mówić, że zrobi się coś za chwilę/później, bo ktoś inny zrobi to za Ciebie i będzie chodził obrażony przez kilka dni (już leci chyba czwarty).

ŻYWA REKLAMA
Serio. Znaczy trochę inaczej. Ja byłem ruchomym stojakiem na reklamę. Na transparent konkretnie. A drugą częścią stojaka był mój ziom z liceum i właśnie w liceum to było, jakoś w wakacje po pierwszej klasie, czyli miałem wtedy z siedemnaście lat. Sześć dni pracowałem - od wtorku do niedzieli. Znaczy pięć i pół - od wtorku do połowy niedzieli. Znaczy tak faktycznie to może półtora dnia - czytaj dalej, tam napiszę czemu półtora. Strasznie tam kombinowaliśmy. Pierwszy dzień to była frajernia na grubo, bo zapierdalaliśmy po osiedlu, a później po najbardziej ruchliwej ulicy w mieście i nosiliśmy to gówno. Przysługiwały nam dwie piętnastominutowe przerwy w trakcie sześciogodzinnego dnia pracy, a później to tak naprawdę łącznie z dwadzieścia minut pracy w trakcie sześciogodzinnego dnia przerwy. Fo' real. Od drugiego dnia większość czasu przesiadywaliśmy zaszyci gdzieś pod blokami na osiedlach i wychodziliśmy z transparentem wtedy, gdy nasza szefowa dzwoniła, że właśnie jedzie na kontrolę i zrobić nam jakieś fotki do dokumentacji. A w niedzielę, to nie dość, że się rozpadało po dwóch godzinach, to mieliśmy płatne do końca dnia o połowę więcej niż wtorek-sobota. Prawie trzy stówki wpadło do kieszeni za te sześć dni.
Co mi to dało tak bardziej życiowo? Nauczyłem się kilku rzeczy.
1. Żeby nie nosić Cherry Coke w czarnym plecaku na słońcu.
2. Że zrobienie tanich zakupów parażywnościowych w jedynym sklepie otwartym w niedzielę na osiedlu graniczy z cudem (chodzi o ten sklep z żabą w logo).
3. Że trzeba kombinować, bo inaczej to można się na darmo umęczyć.

POMOCNIK MAGAZYNIERA
Nie mam pojęcia jak nazwać tę fuchę, ale ta nazwa mi najbardziej pasuje, bo najmniej uwłacza temu stanowisku i mi, jako osobie, która na nim była. Z jednej strony to była najlepsza z moich dotychczasowych prac, a z drugiej najgorsza. Dorywczo byłem zatrudniony w jednym z największych supermarketów w Polsce (w tym co to bodajże z JUKEJ pochodzi) przez jakąś firmę pośredniczącą. Głównie ogarniają oni ludziom robotę na kasie albo na wykładaniu towaru. Mi się trafił magazyn i uznałem to za błogosławieństwo, bo hajs trochę większy był. Co miałem tam robić? W sumie to wszystko. Głównie to segregowałem towar po inwentaryzacji na palety według typu - w sensie małe elektroniczne pierdoły razem, naczynia razem, makarony razem, czipsy razem. Oprócz segregowania towaru upychałem kartony, segregowałem skrzynki na piwo, zdarzyło się sprawdzać czy dostawa nie przyszła jakaś wybrakowana, a i ustawiałem zeszyty i inne przybory szkolne na taki jebutnie wielki stojak, co to stoi na środku sklepu, bo to był akurat okres jakoś tak przed szkołą. A jak znalazła się na magazynie ogólnym jakaś skrzynka z magazynu z owocami i warzywami, to szedłem ją tam odnieść. Pracowałem tak trzy dni. Niby dzwonili później co jakieś dwa tygodnie, że jest robota na kilka dni, ale stwierdziłem, że pierdolę robotę, po której boję się, że podczas jazdy samochodem do domu złapie mnie skurcz w nodze, zwłaszcza za niecałe sześć złotych na godzinę. A jeszcze mi zajebali 25 zł z wypłaty na koszulkę, w której miałem pracować, a nawet jej na oczy nie widziałem. Pani mówiła, że mogę sobie po nią podejść kiedy mi tam będzie pasowało, ale na chuj mi ta koszulka była po tym jak już skończyłam tam tę pracę? No kurwa.
Czego się tam nauczyłem tak bardziej życiowo?
1. Jak nie masz co robić, to zacznij segregować drugi raz już przesegregowaną paletę.
2. Jak idzie szefowa, to rób cokolwiek - podnoś jakieś śmieci, rób to co w punkcie pierwszym - bo ona Ci wpierdoli jakąś chujową robotę.
3. Jak robisz dorywczo, to nie ma czegoś takiego jak nadgodziny. Albo są, ale nie dostajesz za nie pieniędzy.

BIZNESMEN
Tak naprawdę to nie, ale to fajnie brzmi. Tak poważnie, trochę tak jakbym darł na tym gruby hajs. A na serio to moje biznesy nie miały dużo wspólnego z pracą. Całość polegała na tym, że szukałem dobrych okazji na kupienie czegoś tanio - od ziomka kupiłem dwie sprawne konsole z grami za połowę ceny tej droższej, grzebałem w koszach z płytami w sklepach, gdzie za 5-10 zł znalazłem nie raz jakąś ciekawą płytę, którą można było sprzedać za 2-3 razy tyle w necie i kupowałem po kilka sztuk, a później wystawiałem to na allegro i miałem jakiś hajs. Konsole wystawiłem oddzielnie, każdą razem z kompatybilnymi grami, i sprzedałem je łącznie z prawie dwukrotnym zyskiem. W czasach, gdy pisywałem do jednego z portali muzycznych dostawałem od czasu do czasu jakieś płyty do recenzji. Co się działo z płytami, które mi się nie podobały? Brawo! Znikały, a ja miałem z tego jakiś hajs. Nie były to duże pieniądze, ale zawsze to dwie, czasem cztery paczki papierosów w miesiącu - zależy czy w koszach były jakieś dobre rzeczy i czy dany okres był płodnym czasem dla wytwórni.
Czego mnie to nauczyło tak bardziej życiowo? Myślenia. Po prostu. No i nauczyłem się dobrze grzebać w pudłach przecenowych.

  Wydaje mi się, że dużo więcej umiejętności jak i doświadczenia wyniosłem z praktyk narzucanych przez uczelnię, ale hajsu na tym nie trzepałem, więc pomijam.

  Czy uważam, że oficjalnie dwie prace po dwudziestu-kilku latach życia to mało? Nie. To tylko kwestia tego, by wynieść z nich jak najwięcej dobrego. Wiadomo, że trochę prześmiewczo wypisywałem swoje wnioski, bo nauczyłem się przez to między innymi odpowiedzialności za własne czyny, a przez to kombinowanie czuję jakbym się zrobił trochę bardziej inteligentny niż kilka lat temu. Minusem jest jednak brak doświadczenia, który prawdopodobnie odczuwam teraz, gdy od czerwca bezskutecznie szukam roboty. Albo to przez to, że mam zbyt duże wymagania. Chuj wie.

  Buźka.

  Więcej Kaców:
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Wchodź i hejtuj.

  Tygodniowa przerwa wyszła mi chyba na dobre. A na pewno pogodzie. Muzyka (klik).
(Photo credit: Chalky Lives via Foter.com / CC BY)
  Pisała o tym kiedyś moja młodsza, blogowa siostra - PaniUznam (klik) i to był taki mocny zbieg okoliczności, bo sam wtedy miałem ochotę poruszyć ten temat, ale wtedy stwierdziłem, że jednak nie będę, bo ona mi czyta w myślach i była pierwsza. Teraz się za to zabiorę, bo jednak przesada trochę.

  Jest dwudziesty pierwszy wiek. Każdy praktycznie jest w soszal midjach i się z tym nie kryje, no bo po co. Jedni tam są, by mieć kontakt ze znajomymi, wiedzieć co tam w świecie się dzieje i wrzucić od czasu do czasu zdjęcie, by inni nie zapomnieli jak japa wygląda. Ale są takie elementy ewenementy, co zamiast zdjęcia japy wrzucą zdjęcie dupy. W sumie nieduża różnica - japa, dupa, dwie litery inne, można się pomylić. I to jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Że jakaś panna wypnie dupsko, czy cyca, trzaśnie fociszcze i wrzuci to to to na insta. Ja jej tam nawet serduszkiem jebnę jak jest spoko. Ja to rozumiem. Lekki ekshibicjonizm, to w sumie dobra reklama, atencja rośnie, wrzuci sobie taka typiarka CONTACT w profil i dawać marki, zapraszam Was, perfumiki, kremiki, bluzeczki, spodenki niech płyną do mnie promem z napisem WSPÓŁPRACKI, no bo czemu by niby nie? Mogje.

  Nie czaję tu w sumie rzeczy niektórych. Pierwsza się będzie odnosiła stricte do tych Pań, a drugą zostawię na później, no bo czemu by niby nie? Mogje.

  Pierwsza to taka, że te Loszki mają w chuj komciuf, sercuf, obsuf, wszystkiego. No i to czaję, nie dziwię się, bo jest zainteresowanie cyckiem i ono nigdy nie osłabnie. No ale wśród tych komentarzy znajdą się takie trochę mniej pozytywne od "fajne cycki HYHYHYHY", "ale bym Cię jebał HEHE", czy "dobra szminka, gdzie kupiłeś? HIHI". Są takie bardziej w stylu "jebło Cię? na chuj wrzucasz zdjęcia cyckuf do internetu? nie szanujesz się!". I powiem Wam cuś. Słuchajcie teraz, bo ja mówię. Jak się mówi, to szacunek nakazuje, by słuchać. Ty, w czerwonej koszulce, słuchaj! Jebło Cię? Na chuj się strzelasz w tych komentarzach? Jej cycki, jej dupa, jej profil, jej życie. Niech se wrzuca co chce. Chcesz oglądać? To se patrz. Nie chcesz? To wpisuj w wyszukiwarce hasztagśmiesznekoty albo hasztagumięśnionesebki albo hasztagfanfanfanfanfanfanfan albo hasztagbrakhasztaguf. Masz duży wybór większy niż w przeciętnym supermarkecie na półce z piwem, a i przed nim większość ludzi stoi po kilka minut, bo zdecydować się nie może na konkret. Ty masz fajniej, bo instagrama odpalisz na kiblu i przez ten czas pewnie kilka tych hasztagów sprawdzisz, a hajsu nie stracisz na piwo, które okaże się złym wyborem. O nie!

  Nie czaję drugiej rzeczy i tu trochę powieje hipokryzją, bo to przecież ich życie, bo to przecież ich sprawa, co se robią, a czego se nie robią. Tylko, że z drugiej strony uważam, że w takich przypadkach to jednak jest lekka przesada. Rozumiem, że ludzie lubią się dzielić z innymi swoim życiem itepe itede ipeja ipopek, ale zapraszanie ludzi do swojego łóżka, nawet tak trochę wirtualnie, to jednak jest lekka przesada (tak, powtórzyłem się, napisałem to samo co w poprzednim zdaniu, i co z tego, zrobiłem to specjalnie, bo mogje, hehehehe). Chodzi mi o to, że w chuj ludzi robi takie rzeczy, o których pisała Klaudia (tam wyżej Ci zlinkowałem, sprawdź se). Sytuacje z, jak to się mówi (hehe), własnego podwórka, ludzie, których znam - typiara, która robi sobie samojebę podczas gry wstępnej ze swoim facetem, a zaraz piętnastolatka siedzi sobie okrakiem na wysokości bioder swojego chłopaka, który strzela sobie słit selfiaczka i drapie go po klacie. Zastanawia mnie tylko, czy ta druga fotkę jednak usunęła, bo się rozstała z chłopakiem, czy raczej przez to, że ma własną matkę w folołersach na insta.

  Powiesz mi teraz, że panny wypinające dupska i cycki, to to samo, co parki, które robią sobie fotki w wyrku. Ja Ci powiem, że nie. No bo to dwie zupełnie różne sprawy. Panna, co się wypina robi sobie fotkę solo, jest tam sama, a nawet jeśli nie, to nie jest to na tyle jednoznaczna sytuacja, że pokazuje światu swoje prywatne relacje z innymi ludźmi. Tu już nie chodzi o pokazywanie tego, że ma się osobę, z którą jest się szczęśliwym, bo jak chcesz to pokazać, to robisz sobie z daną osobą normalne zdjęcia, czasem z jakimś niewinnym całusem, a czasem robicie sobie profesjonalną sesję z koniem na półrocznicę. To mogą być fajne pamiątki, które będziesz mogła pokazać wnukom za kilkadziesiąt lat, bo raczej nie wyjmiesz wtedy telefonu, nie odpalisz instagrama, nie przeskrolujesz do danego zdjęcia i nie powiesz swoim wnukom: "patrzcie dzieciątka, tak dziadek zabierał się do jebania babci w dwatysiąceszesnastym...". Chyba, że dokończysz słowami "...a dziewięć miesięcy później na świat przyszła Wasza mamusia!", to wtedy będzie to świetna pamiątka!

  Dobrym przykładem na to jak należy szanować swoją prywatność jest Kuba Wojewódzki. W TV uchodzi raczej za typa, dla którego nie istnieją tematy tabu, mocno szydzi i rzuca podtekstami, ale nie chce, by ktoś wpierdalał się w jego życia prywatne i zdarza się, że publikuje zdjęcia paparazzi na swoim fejsbuku. Podobny stosunek do prywatności ma pewnie masa celebrytów. Przemyśl sam(a), czy internetowa celebracja każdego stosunku jest warta kilku serduszek i komentarzy, a w rzeczywistości śmiechu za plecami. Chroń swoją prywatność i nie zapraszaj nieznajomych z internetów do swojego łóżka, bo w dzisiejszych czasach i tak jest ona mocno ograniczona.

  Nara.

  Więcej Kaca:

https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

sobota, 13 sierpnia 2016

Rada Polskiego Internetu.

  Ten sierpień to trochę zjebany jest. Z tej okazji dwa muzyczne linki. Dla tych, których nie mierżą wszelakie, nawet najlżejsze żarty religijne jest tu (klik), a dla tych co tak, to tu, ale w ten nie wchodzą Ci, co to są przesadnymi patriotami (klik). A jak w ogóle jesteście wrażliwymi ludźmi, to sobie zaoszczędźcie muzyki pod posta dziś. Taki poprawny politycznie będę. Chwilowo.
(Photo credit: Found Animals via Foter.com / CC BY-SA)
  Jak tak rzygam słowami na bloga, to staram się dzielić te wymioty na różne konkretne aspekty życia i kultury. Dość obficie zarzygałem tę stronę skupiającą się wokół internetu. Do tego stopnia, że muszę karmić się nowym gównem, by móc dalej rzygać. Kurwa, ale to jest złe...

  Wpadłem ostatnio na pewien pomysł. Pomysł życia wręcz. Wymyśliłem, że powinna powstać jakaś Rada Polskiego Internetu. Albo Rada Internetu Polskiego. Tak, ta druga opcja ma fajniejszy skrót - R.I.P.! Ta Rada powinna być złożona z takich starych wyjadaczy internetowych, ludzi, którzy wiedzą co i jak tworzyć oraz co jest dobre, a co jest gównem strasznym. No i ta Rada zajmowałaby się zatwierdzaniem nowych użytkowników internetów. Powinna być taka ostra selekcja. Wiecie, coś w stylu tego, że internet jest podzielony na różne kategorie wiekowe. Dzieciarnia może oglądać tylko bajki na jutubie i grać w proste gierki przeglądarkowe. Koło dwunastego roku życia można by założyć sobie konto na naszej klasie i jak ktoś dobrze by się tam spisywał, to mógłby awansować po skończeniu piętnastu lat na fejsbuka. Chyba, że byłby dalej mentalnym dzieckiem, to jeszcze pół roku w niższej kategorii i tak w kółko, dopóki by nie dorósł.

  Podobnie powinno być z wszelaką twórczością internetową. Bez podziału na wiek raczej. Tutaj powinien być podział ze względu na to, czy ktoś umie w internety, czy nie. Masz piętnaście lat, chcesz założyć bloga? Załóż, spoko. Tylko przez kilka pierwszych postów Rada Internetu Polskiego niech sprawdza, co Ty właściwie tam robisz, czy potrafisz pisać, czy to co piszesz ma sens, czy da się to w ogóle czytać. Bo jest od chuja blogów, których czytać się nie da, bo składnia, interpunkcja, ortografia i wszystko jest tak tragiczne, że no kurwa, nie przeczytasz tego, no bo się nie da. Ja ich tekstów nie rozumiem, ale fajnie się je przegląda. Mam wtedy świadomość, że ktoś kto jest ode mnie prawie dekadę młodszy nie potrafi pisać. Tak! Jestem lepszy od nastolatków! Osiągnięcie życia! A później się okazuje, że taki ktoś ma kilkadziesiąt razy więcej lajków na fejsbuku i odsłon bloga w rok niż ja przez ponad dwa. I mam pełną świadomość, że te liczby nie odzwierciedlają faktycznego stanu użytkowników danego bloga, czy fanpejdża, że to liczby nabijane sztucznie na zasadzie lajków za lajki i obsów za obsy. No ale, kurwa, bądźmy szczerzy, jak już gdzieś wchodzisz to jednak coś tam widzisz. Mnie by mocno wkurwiało, gdyby wyskakiwały mi na fejsbuku jakieś chujowe treści, których nie jestem w stanie przeczytać. Albo inaczej - jestem w stanie przeczytać, ale nic z tego nie zrozumiem.

  Podobnie powinno być na jutubach i innych takich tych, soszal midjach. Pierwsze kilka filmików powinno być dokładnie przefiltrowywanych i jeśli (modne słowo) KONTENT jest spoko i nikogo się nie powiela, to niech leci to w świat. Tylko ze świadomością, że cały czas ktoś ma oko na tym co tworzysz, co w sieć wpierdalasz i w każdej chwili ten ktoś może Cię zablokować w internetach. Dożywotnio. R.I.P. Bejb. Pies w okularach na Ciebie patrzy.

  Młody blogerze, młody jutuberze, młody twórco internetowy i Ty, starszy, też - nie rób gówna i nie pchaj tego gówna ludziom do głów, bo później wyrosną nam pokolenia bezmózgich analfabetów bez racjonalnych poglądów, a tego raczej nie chcemy. Dbaj o to sam, bo nikt tego (NIESTETY) nie nadzoruje.

  Więcej plucia w internety macie tam po prawej pod przyciskiem INTERNETY. (tu też, o, klik).

  Więcej Kac-(modne słowo)Kontentutututu:
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

środa, 10 sierpnia 2016

Poradnik mordy skacowanej: Śniadanie miszcza.

  Deszcz stukałby głośno o parapet, gdyby był metalowym parapetem. Nie jest, to nie słyszę czy stuka, czy nie stuka, przeto mogę muzyki posłuchać. Takiej (klik).
(Photo credit: Kernel Sanders via Foter.com / CC BY-SA)
  Blogosfera przyprawia (hehe, w temacie trochę) mnie o masę inspiracji. Tym razem było podobnie, ale nie chce mi się dwa razy pisać o co chodzi, więc wytłumaczenie jest tu (klik).

  Eksperci i nie tylko eksperci trują ludziom dupy, że śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia. Na kacu też. Na kacu to nawet posiłek kluczowy, a zarazem ryzykowny, bo nie wiadomo czy się przyjmie. Sam rzadko jestem w stanie na kacu jeść, więc nawet nie próbuję się katować. Ale jak Ty możesz, to ja Cię nauczę jak odpierdolić śniadanie miszcza Kaca.

  Poranek, pobudka, mało przyjemne rzeczy, to trzeba sobie przyjemność zrobić samemu, bo matka Ci gotować całe życie nie będzie. Wstajesz, robisz to, co codziennie rano - przykładowo idziesz się wyszczać (jak ja), myjesz rączki (jak ja), możesz umyć zęby (jak nie ja, bo ja myję dopiero po śniadaniu), zakładasz soczewki (jak ja), idziesz się ubrać (jak ja) no i czujesz głód (jak i ja). To idź do kuchni. Zerknij, czy w lodówce (czy gdzie tam je trzymasz) są jajka, bo jajecznicę odpierdolisz sobie dziś. Fajnie gdyby były, więc jak nie ma to musisz wyjść z domu i nie mam na myśli odwiedzenia PokeStopów, choć jeśli są na Twojej drodze do sklepu (bo właśnie tam iść musisz), to nie zaszkodzi o nie zahaczyć. Jak już zerkasz do lodówki za jajkami, to sprawdź czy jest też jakaś wędlina, masło i pieczywo, choć to ostatnie, to raczej nie w lodówce.

  Dobra, mamy wszystko, to trzeba zacząć działać. Niech cuda się dziejo! A skoro żyjemy w czasach lenistwa, to będziemy robić wszystko, by robić jak najmniej.

  Jebnij, tylko ostrożnie, wszystko co kupiłeś (albo znalazłeś w lodówce) na blat, dorzuć do tego deskę do krojenia i nóż. Patelnię do razu możesz też wyjąć i jak szybko kroisz, to możesz już podgrzewać na niej trochę masła. Krój kiełbę, szynkę, czy tam boczek (jak jesteś Panem Maćkiem [albo gotujesz dla Pana Maćka], który na swoim blogu Wygrywa z Anoreksją, to tylko boczek wchodzi w grę) według uznania. Serio. Tutaj lajfhaki - jak pokroisz to w większe kawałki, to się mniej zmęczysz, bo to w końcu mniej pracy, ale jak pokroisz w małe, to będzie Ci się wydawało, że żarcia jest więcej, co w połączeniu z efektem placebo skutkuje tym, że bardziej się najesz. Pokrojone? To wpierdol to wszystko na tę patelnię, co to masło na niej grzejesz. I smaaaaaaaaaaaż dopóki się nie zarumieni. Czasem zamieszaj takim drewnianym mieszadłem. Małe wyjaśnienie: wędlina nie człowiek - rumieni się zazwyczaj na brązowo, a nie na czerwono, więc się nie zdziw. Jak lubisz cebulę i masz cebulę, to pokrój też cebulę i po jakimś czasie wpierdol ją (cebulę w sensie) do tego co tam już się smaży i trochę posól.

  W międzyczasie posmaruj masłem chleb/bułkę/pieczywo i pomyśl sobie, czy nie chcesz dodać do swojego śniadania miszcza jakiegoś konkretnego warzywa. Kompletnie nie wiem co się z jajkami dobrze łączy, a co nie, ale polecam pomidora (papryka też całkiem spoko). Z pomidorem w jajówie jest tak, że im mniej wody tym lepiej i fajnie byłoby go obrać. Najlepszym patentem jest nacięcie lekko skóry na dupie pomidora (w sensie jak jest strona z tym zielonym kikutem, to na tej drugiej) i polanie go wrzątkiem (albo moczenie we wrzątku). Jeb, jeb, jeb nożykiem i skóry nie ma. Teraz krojenie - opcja podobna jak wyżej, wielkość kawałków zależy tylko od Ciebie. Musisz jednak pamiętać o tym, że trzeba powycinać te takie nasionka ze środka razem z tym płynnym czymś, w czym nasionka pływają. Możesz to wypierdolić, możesz to zeżreć samo, a możesz to rozsmarować na pieczywie zamiast masła. Pomidory pokrojone? A wpierdol je na patelnie! Tylko na chwilę, bo jak za bardzo zmiękną to się porozpadają i nie będą takie fajne.

  Jajówka ma to do siebie, że możesz tam wpierdolić chyba wszystko co jadalne - mięso, warzywa, grzyby - a jak jesteś Panem Maćkiem z WZA albo dla niego gotujesz, to wpierdol tam masło orzechowe, będzie Pan zadowolony (tak wnioskuję po widełach na jutubach, gdzie się bardzo pochlebnie zdarzyło mu o maśle orzechowym wyrażać).

  Fajnie by było to wszystko doprawić, nie? Dorzuć trochę soli (tylko nie za dużo, bo soliłeś już przy wrzucaniu cebuli, a i później zawsze będziesz mógł soli dodać już po spróbowaniu gotowego DANIA [ochuj, jak to brzmi w kontekście jajecznicy XD]), trochę pieprzu, czyli standardowo. Ale nie robimy standardowej jajecznicy, tylko taką moją, kacową, więc zaszalej - wpierdol tam trochę ostrej papryki i oregano (zamiast oregano może być gotowa mieszanka zwana przyprawą do pizzy/spaghetti).

  Tera przygotuj jajka. Jajka są kluczowe. Nie raz się naciąłem tak, że nakroiłem sobie kiełby, smażę ją, dorzucam sobie trochę cebuli, idę do lodówki po jajka, a ich tam, kurwa, nie ma. Więc ciesz się, że kazałem Ci sprawdzić czy je masz już na początku, a nie teraz! Ja to zazwyczaj wbijam jajka najpierw do miski, ale mamy sobie oszczędzać roboty, więc pierdol to, połóż je w jakimś miejscu, z którego nie spierdolą się na podłogę. Sam uważam, że jajecznica nie byłaby jajecznicą, gdyby jajek było więcej niż dodatków - logiczne - więc dwa, góra trzy Ci wystarczą, o ile tej wędliny jest sporo.

  Rozbijanie jajek trudnym w sumie nie jest. Jak się nie chcesz pierdolić z miską, to wbijaj je bezpośrednio na patelnię. Weź jajko w łapę, uderz lekko o krawędź patelni, kciuki wsuń w to pęknięcie, odchyl je na bok wpierdalając jajko na patelnie, wpierdol skorupkę do kosza i weź do reki małą łyżeczkę. Teraz musisz powygrzebywać z jajka takie maluteńkie (albo i większe) kawałki skorupki, bo nikt nie jest takim przechujem żeby za każdym razem idealnie wbił jajko bez skorupek. Wygrzebane? To wpierdalaj drugie jajko - powtórz wszystkie czynności. Masz trzecie? To dawaj trzecie! I znów to samo. Ogarnięte? To mieszaj to teraz tym mieszadłem drewnianym. Mieszając staraj się, by cała ta mieszanina nie wylewała się za krawędzie patelni, bo sprzątać będzie trzeba, a my staramy się robić wszystko, by robić możliwie najmniej.

  Konsystencja zależy tylko od Ciebie - jak lubisz rzadką jajówkę, to weź długo jej nie grzej. Jak lubisz mocno ściętą, to logiczne, że posmażyć musisz ją dłużej.

  Gotowe? To wpierdol to wszystko na talerz, obok połóż to pieczywo posmarowane masłem, weź widelca i żryj ze smakiem. Chociaż nie. Oszczędź sobie ten talerz. W końcu miałeś robić jak najwięcej, by robić jak najmniej. Weź tę deskę do krojenia tylko przetrzyj ją jakąś szmatą, podłóż pod patelnię i żryj prosto z patelni. Tylko ostrożnie z widelcem, bo jak się powierzchnia patelni zrysuje, to już nie będzie tak fajnie. Najlepiej żreć tym drewnianym mieszadłem, bo się nie porysuje, a i mycia mniej. Smacznego, kurwa!

  Jakby co, to nie umrzecie, jak opierdolicie jajecznicę na kolację albo na obiad. Serio.

  Jak trafi tu jakiś ekspert kulinarny, to przepraszam bardzo, ale jestem kompletnym amatorem w tej kwestii i wszystko robię po swojemu, więc w sumie się takowego zdaniem nie przejmę, jak będzie chciał mnie zjebać w komentarzach.

  A co do Poradnika Mordy Skacowanej, to czasem coś pod tym szyldem wrzucę. Jak mi się będzie chciało.

  Buźka i pamiętajcie - róbcie jak najwięcej, by robić jak najmniej!

  Wincy Kaca!
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

sobota, 6 sierpnia 2016

Odmul dupę.

  Dzień dobry w sobotę. Albo dobry wieczór. Albo coś tam. Przywitać się chciałem po prostu. Tak wypada. Muzyka (klik).
(Photo credit: mark sebastian via Foter.com / CC BY-SA)
  Człowiek nie jest taki, żeby zawsze wszystko mu się chciało. Albo zawsze wszystko mógł. No bo czasem każdy ma chwilę takiej chujowej słabości. Tak się weźmie i zamuli. Ze wszystkim. Z czytaniem, z oglądaniem filmów, z pisaniem postów na bloga. No ze wszystkim. W życiu też tak bywa - jak jesteś fit i chcesz fit życie mieć, to chodzisz na siłkę, ale czasem masz taki dzień, że dupy nie ruszysz. Znaczy ruszysz, ale masz świadomość, że za chuj Ci się nie chce. Wiesz jak sobie z tym radzić? Też nie wiem, ale są rzeczy, które u mnie skutkują.

  Będę się odnosił głównie do książek, bo filmów nie oglądam, nie mam większych problemów z pisaniem nowych rzeczy na bloga, moje życie nie jest zbyt fit, a i leci sobie tak jak leci, nic nie przyspieszam, nic nie zwalniam, jest spoko, nie narzekam. To książki.

  Miewam przeróżne okresy w moim czytelniczym życiu. Raz mogę pochłaniać całe książki w kilka godzin, po kilka w tygodniu, a innym razem - tak jak teraz, od kilku dni - nie jestem w stanie przeczytać żadnej strony. Niby ciągnie mnie do lektury i coś nowego bym przyswoił, ale no nichuja, nie dam rady, a zmuszać się nie będę.

  Najlepszym wyjściem z takiej stagnacji jest przeczekanie jej. Serio. Nie zmuszaj się do czytania, oglądania, pisania, kokszenia, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie. Zmuszanie się do robienia rzeczy jest bez sensu. Ja nie potrafię się zmusić do czytania, bo wiem, że nie wyciągnę z lektury nic wartościowego, a czasem to nawet nie będę pamiętał o czym czytałem. No a po co bezsensownie biegać wzrokiem po literach? No weź se odpowiedz na to pytanie, bo ja Ci odpowiadał nie będę. Czekaj aż Ci się zachce. Po prostu.

  No chyba, że musisz coś zrobić na już, to musisz się jakoś zmotywować, wzbudzić swoją ciekawość, a to w sumie takie trudne nie jest. Od czego w końcu są recenzje? No od tego żeby ktoś popierdolił o danej książce, wyraził swoje zdanie, a Ciebie zachęcił lub zniechęcił. Ja czasem lubię jak ktoś odradza przeczytanie jakiejś książki, wtedy jakoś zwiększa się moja ochota na to, by sięgnąć po daną pozycję, bo chcę się przekonać, czy to rzeczywiście taka tragedia, jak to ktoś uważa. A że mój gust często diametralnie różni się od gustu innych ludzi, to czasem trafiam na perełki straszne. Czasem jednak lubię sięgnąć po coś, co ludzie uznają za wielki książkowy rozpierdol - też mnie to zachęca. Otworzyłeś jakąś książkę i po kilku stronach się zniechęciłeś? Poczytaj recenzje, może ochota wróci. A jak koksisz, to pooglądaj w guglu fotki skokszonych typów (albo fit guuurls - zależy co Cię tam kręci, kim jesteś i jak chcesz wyglądać).

  Nic nie pomogło? No to jest jeszcze jedna fajna opcja, którą ostatnio rzucałem u kogoś w komentarzu chyba nawet. To się tyczy jednak głównie tworzenia. Goni Cię czas, a masz coś napisać, narysować, nagrać, stworzyć? Łap inspiracje! Wszędzie! Czytaj książki, oglądaj filmy, jutuby, seriale, idź na jakąś wystawę, słuchaj muzyki, pograj na kompie, czy tam konsoli. Albo po prostu wyjdź z domu, przejdź się po okolicy, wsiądź w autobus i jedź na drugi koniec miasta, tam pochodź po miejscówkach, w których w życiu nie byłeś - najwyżej ktoś dźgnie Cię nożem między żebra w jakimś zaułku, ale co tam, ważne, że wrócisz z nowymi inspiracjami! Jak już wyjdziesz, pochodzisz po tym mieście i przy okazji grasz w Pokemon Go, to odwiedzisz kilka PokeStopów i pozbierasz pokebole - sam pewnie wyjdę, bo zostały mi tylko dwa, a do kolejnego poziomu jeszcze trochę ekspa mi brakuje...

  Jak następnym razem zamulisz dupę, to przynajmniej wiesz już co masz robić, conie. Dobry Ziomek Kac ztj. Wujek Kac radzi i pomaga jeszcze raz! A teraz wracam do łupania w Pokemon Yellow na emulatorze, bo zostało mi jeszcze kilka gymów, do odjebania.

  Lufa!

  Wincy Kaca! 
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

środa, 3 sierpnia 2016

Suma Kaców: Lipiec 2016.

  Oja, sierpień już. Trza coś podsumować. Na początek muzyka (klik).
(Photo credit: Pilottage via Foter.com / CC BY)
  Spodobały mi się te podsumowania. Początkowo myślałem, że po pierwszym mi się odechce, a na to w sumie czekałem. Bo jest kilka fajnych rzeczy, którymi chciałbym się z Wami podzielić. To co? Sumujemy?

  Książki:
- Lipiec jest książkowo mega dobry. Dziewięć (i pół) przeczytanych pozycji. Normalnie pewnie bym dobił do standardowych pięciu, może sześciu, ale miniczelencz z Pauliną z Księgoteki (kliknij tu i sprawdź, bo to miłe dziewcze jest i całkiem nieźle pisze) mnie trochę zmobilizował. Niby było 9:9, ale Paulina wygrała w ilości przeczytanych stron.
- Największym książkowym rozpierdolem lipca jest i musiał być Instytut Jakuba Żulczyka. Nie będę rozpisywał się tu czemu, bo po co, skoro rozpisałem się już tu (klikaj).
- Największy zawód? Dylemat mam. Są dwie pozycje, które rozbudziły we mnie naprawdę duże nadzieje, a po przeczytaniu czułem lekki niesmak. Tak było w przypadku Teraz ją widzisz Joy Fielding, o czym pisałem tu (klik), no i podobnie miałem z Pokoleniem Ikea Piotra C. Jak w przypadku pierwszej pozycji macie obszerny tekst, tak przy drugiej pasowałoby coś jednak napisać. Duże nadzieje, bo słyszałem o tej książce kilka dobrych opinii, a to z reguły u mnie wzbudza apetyt - nie najadłem się jednak, bo spodziewałem się czegoś bardziej sensownego.
- Moja "biblioteczka" przeszła w lipcu lekkie zmiany. Nadal nie mam na niej miejsca, choć na początku miesiąca pozbyłem się bodajże siedmiu pozycji podczas książkowej wymiany w Art Squacie (sprawdź fanpejdż ludzi odpowiedzialnych za to miejsce!). No ale wymiana, conie. To cztery sztuki przyniosłem ze sobą. Lipiec to też w pewnym sensie miesiąc podarków (o czym więcej będzie na końcu) - dostałem pięć książek (dobra, siedem, bo dwie zakupiłem za hajs z karty prezentowej do empiku). A kupiłem jeszcze sześć (do czego w znacznym stopniu przyczyniły się Biedronki). Suma: 17 nowych książek w lipcu.

  Muzyka:
- Absolutnym topem tego miesiąca jest dla mnie WOSK Taco Hemingwaya (tu kliknij, bo recenzja). Ponadto dużo słuchałem też jednej z moich ulubionych hip-hopowych płyt ever - Because the internet Childisha Gambino i Wrong Crowd Toma Odella.
- Zaskoczeniem i jednocześnie odkryciem lipca jest album Undertow zespołu Tool i aż mi wstyd, że do sprawdzenia muzyki tej grupy dopiero teraz zachęciła mnie ta płyta, którą dostałem w prezencie. Jeszcze jednym odkryciem jest zespół JÓGA, który pierwszy raz usłyszałem końcem miesiąca.
- Pięć (albo sześć) nowych CD znalazło się na mojej półce.

  Internety:
- Co na Kacu rozjebało najbardziej w lipcu? W sumie to posty, po których bym się tego spodziewał - Jak pić?! (klik) i Czego nauczyły mnie studia licencjackie. (klik).
- Co cieszyło się największym powodzeniem na Kacpejdżu? Informacja o pierwszym negatywnym komentarzu na blogu (klik).
- Co cudzego mi się najbardziej spodobało? Stopy recenzja Hani z bloga Czymkolwiek (klik).

  Podsumowanie podsumowania:
  Lipiec, mimo tego że w tym miesiącu rozpoczynam każdy kolejny rok mojego życia, to dobry miesiąc. Ciepło, które mnie mocno wkurwia, stanęło w tym roku naprzeciwko dwóch sporych stert książek - tych, które wzbogaciły moje zbiory i tych, które przeczytałem. Do książek dorzucam dobrą muzykę i dwa kace - jednego z pierwszego lipca, drugiego pourodzinowego.

  Teraz Wy! Dawać mi tu w komentarzach plusy i minusy lipca - książkowe, muzyczne, internetowe, życiowe! Posprawdzam wszyściutko co i Wam się spodobało (albo wyjątkowo nie spodobało) w lipcu.

  Buzia.

  Więcej Kaców:
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0