Dziś jest wtorek, a ten tekst pisałem wczoraj, czyli w poniedziałek. A ten wstęp, co go teraz czytasz, piszę teraz, w sensie dziś, w sensie we wtorek. Muzyka dziś bardzo w klimacie (klik).
Dla jednych stawianie książek obok alkoholu jest profanacją. Dla innych książki i alkohol są idealnym połączeniem. Kto z osób pełnoletnich nigdy nie zasiadł do czytania z lampką wina lub kuflem piwa niech pierwszy rzuci pustą butelką. Nawet wielcy pisarze niejednokrotnie tworzyli po alkoholu, niektórzy pisali o swoich ulubionych napitkach, inni o drinkach, które spożywali bohaterowie ich książek. Powstał nawet Literacki almanach alkoholowy autorstwa Aleksandra Przybylskiego, a to już chyba o czymś znaczy.
W dobie wszędobylskich tagów książkowych (których staram się unikać - ale dziś jebie ode mnie hipokryzją) postanowiłem, trochę przekornie, stworzyć swój Alkoholowy tag książkowy. Nie będę już przedłużał, bo procenty się ulatniają, a nie ma tu chyba nic do tłumaczenia, bo wszystko jest wytłumaczone niżej...
PERŁA - pozycja, którą kupiłem tanio, a okazała się całkiem niezła.
Nie powiem, tu miałem problem, bo kilka takich się u mnie znalazło sporo. Ostatecznie zdecydowałem się na Disko Anny Dziewit - Meller. Za tę pozycję zapłaciłem szesnaście złotych, co nie jest najniższą kwotą, jaką dałem za książkę, ale Perła nie jest też najtańszym z piw. Disko okazało się książką w moich oczach wybitną (więcej pisałem o niej tutaj). Jak na pierwszą styczność z panią Anią, to było bardzo dobrze i chcę więcej. Tak samo mam ze wspomnianym piwem - wypiję jedno i chcę kolejnych.
TANIE WINO - pozycja, którą kupiłem tanio, a była tragiczna.
Sytuacja podobna do tej opisanej powyżej. Kilka chujowych i tanich książek w życiu przeczytałem. Najbardziej zawiodła mnie jednak Teraz ją widzisz Joy Fielding (pisałem o niej więcej tutaj). Nie była to pierwsza książka tej autorki, którą przeczytałem, więc spodziewałem się czegoś na podobnym, całkiem niezłym poziomie - jak Strefa szaleństwa. Zawód straszny.
PIWO KRAFTOWE - książka świetna, niszowa, którą nie każdy doceni.
Wybór mógł być tutaj tylko jeden - Odwrotniak Jakuba Małeckiego. Autor ten jest teraz wynoszony na piedestał za sprawą głośnego Dygotu i najnowszej jego książki - Śladów (o Śladach więcej pisałem tu). Ja Małeckiego odkryłem trochę wcześniej. Wszystko zaczęło się od Dżozefa, a następnie w moje ręce wpadł Odwrotniak (o którym więcej pisałem tutaj), który okazał się pozycją świetną, choć mocno niedocenioną w środowisku czytelniczym. Nie wiem czym jest to spowodowane, ale podejrzewam, że winna jest temu zmiana stylu Małeckiego, który wcześniej trzymał się bardziej fantastyki i horroru - Odwrotniak jest jedną z jego pierwszych książek, które można zaliczyć do nurtu literatury obyczajowej z elementami realizmu magicznego. To tak jak w przypadku niektórych eksperymentalnych piw kraftowych - Kopyrowi podejdzie, a innym birofilom nie.
CZYSTA - książka, po której miałem kaca.
Po tej pozycji Kaca miałem bardzo pozytywnego. Instytut Jakuba Żulczyka, to książka, która rozpierdoliła mnie doszczętnie. Pisałem już (tu), że po ostatniej stronie siedziałem przez chwilę na łóżku i nie wiedziałem co się dzieje. Czasem bywa podobnie jak się napierdolę. Przez następny dzień (i kilka kolejnych) Instytut nie mógł wyjść mi z głowy. Podobnie jest z kacem, ale głównie na drugi dzień, kiedy odczuwamy skutki wczorajszej popijawy i alkohol nie do końca został jeszcze przefiltrowany przez nasz organizm.
LIKIER KOKOSOWY - przyjemna, choć nieco egzotyczna książka.
Kolejna pozycja nie do końca zgadza mi się z kategorią. Japonia jest dla mnie krajem egzotycznym, więc to akurat siedzi. Norwegian wood Murakamiego nie jest jednak książką przyjemną. To książka do długiego kontemplowania, która (podobnie jak Instytut) na długo zostaje w głowie. Jej tematyka nie jest czymś prostym, przyjemnym i jednoznacznym. To w końcu Murakami, więc to normalne, że nie wszystko jest podane na tacy, jak Malibu z lodem i mlekiem. Norwegian wood czyta się jednak bardzo przyjemnie.
KAMIKADZE - książka, którą czyta się szybko.
Kamikadze to dla mnie niebieskie shoty o smaku pomarańczowym (albo cytrynowym) - uściślam to, bo są miejsca, gdzie smaki jak i kolory są przeróżne, a nazywają się nadal kamikadze (choć nie powinny). Głównie podawane jest na tackach po kilka (6-8) kieliszków. Każdy shot jest jak rozdział, który łyka się na raz. Tak właśnie miałem z rozdziałami w Kasacji i Zaginięciu Remigiusza Mroza - dwóch pierwszych częściach z serii o Joannie Chyłce. Pierwsza tacka to Kasacja (więcej tutaj) - kilka szybkich rozdziałów i przechodzimy do tacki drugiej - Zaginięcia (więcej tutaj), które łykałem równie szybko.
CHLANIE NA POSIADÓWCE - książka, o której lubię rozmawiać.
Piciu na typowych posiadówkach, obok puszczania chujowej muzyki, głównie towarzyszą rozmowy. A te po alkoholu to są najlepsze. Są też książki, o których można mówić tyle, że japa się nie zamyka - dokładnie tak jak po alkoholu. Jedną z książek, o których mogę mówić (prawie) bez końca jest Radio Armageddon Jakuba Żulczyka. Wydaje mi się, że właśnie o tej pozycji rozmawiałem z największą liczbą osób i najwięcej. Świetna rzecz, o której naprawdę można gadać, gadać, gadać, łyknąć jakiegoś piwka i dalej gadać. No i to też nie jest książka prosta, więc jest o czym rozmawiać.
CHUJOWA IMPREZA - książka, której nie skończyłem czytać.
To trochę profanacja z mojej strony, bo to akurat Czytadło Tadeusza Konwickiego, ale kompletnie nie potrafiłem przez nią przebrnąć. Odpadłem po mniej więcej dziewięćdziesięciu stronach, odłożyłem ją na półkę, przeleżała na niej kilka lat i... wymieniłem ją na coś znacznie luźniejszego. Ta pozycja to dla mnie bardzo trudny temat i podobnie bywa z chujowymi imprezami, o nich to się raczej nie mówi, bo drętwo, nic się nie dzieje, więc nie ma o czym nawet rozmawiać.
ŻUBR - bestseller, który mi się nie podobał.
50 twarzy Grey'a. I pozostawię to bez komentarza, bo to nie wymaga żadnych wyjaśnień. A, jednak jedno wyjaśnienie. Dlaczego Żubr? Wyczytałem, że akurat to piwo było tym, które w Polsce sprzedawało się w zeszłym roku najlepiej.
WHISKY - książkowy klasyk, którym powinno się delektować.
Nieznośna lekkość bytu Milana Kundery. To książka, którą trzeba czytać w pełnym skupieniu i poświęcić jej dość dużo czasu. Trzeba ją porządnie przetrawić, przemyśleć, wyłapać wszystkie smaczki. Podobnie jest w przypadku whisky, które powinno się pić powoli i małymi łykami wyłapując przy tym wszystkie nuty smakowe, bo tylko w taki sposób można docenić naprawdę dobry trunek. Trunek, do którego ja mam uraz, ale to nie miejsce na rozwijanie tego tematu.
GRZANE WINO - książka idealna na chłodne wieczory.
To musi być książka ciepła. Taka, która rozgrzewa od środka. Taka miła dla człowieka. Mam problem, bo rzadko takie czytam, jednak pogrzebałem w pamięci i gdzieś tam znalazłem pewną książką, a właściwie to całą serię. Takie ciepłe, typowo zimowe wydają mi się wszystkie książki Goscinnego o Mikołajku. Rzecz nieco infantylna, ale mam do tej serii straszną słabość i sentyment. A rzeczy, które dobrze się kojarzą trochę grzeją, nie?
SOMERSBY - książka idealna na lato.
Wyjaśnię najpierw czemu Somersby, a nie radler. Sprawa prosta - radler kojarzy mi się z czymś o niskiej zawartości alkoholu, czymś bardzo lekkim w przyswajaniu, trunkiem, który można w siebie wlewać litrami, a nie da to żadnego efektu. Somersby jest naprocentowane trochę bardziej, przy czym nie traci swojego letniego charakteru, a ja wolę takie książki, z których można wyciągnąć znacznie więcej. Taki właśnie był dla mnie Czik Wolfganga Herndorfa - historia typowo letnia, choć przesiąknięta bardzo pożyteczną nauką. Poleciłbym ją głównie gimnazjalistom i licealistom, choć ja ją czytałem chyba na trzecim roku studiów licencjackich, więc jest mocno uniwersalna. No i wchodzi jak zimne Somersby o smaku limonki i białego bzu w upalne lipcowe popołudnie.
NAJDROŻSZA FLASZKA W BARKU - książka, którą mam, słyszałem, że jest świetna, ale jeszcze jej nie przeczytałem.
I takich książek Ci u mnie dostatek. Ja postanowiłem wybrać Historię pszczół Mai Lunde - pozycję, o której czytałem i słyszałem naprawdę dużo dobrego, nie trafiłem chyba na ani jedną niepochlebną recenzję tej pozycji. Na okładce znajduje się informacja, że książka zdobyła Nagrodę księgarzy norweskich, co można odebrać jako pewną gwarancję jakości. Podobnie bywa w przypadku drogich i ekskluzywnych alkoholi - zdobywają one liczne wyróżnienia, które równoznaczne są z uznaniem koneserów. Liczę na to, że gdy wreszcie zabiorę się za lekturę Historii pszczół będę mógł wystawić jej mój wyimaginowany Znak jakości Kac Killer.
MODŻAJTO - książka dobra dla kobiet.
Nie będzie to książka aż tak bardzo kobieca, jak mogłoby się wydawać, ale w moim odczuciu jest taką, którą każdej kobiecie chętnie bym podrzucił. Chodzi o Księżniczkę z lodu Camilli Läckberg. Nie potrafię jednak tego uzasadnić. Po prostu ta książka mi się kojarzy z kobietami. Może to przez to, że początkowo miałem do niej takie podejście, że jak kryminał pisany przez kobietę, gdzie główną bohaterką jest kobieta, to i kobietom ta pozycja podejdzie. Okazało się, że jest dość uniwersalna, choć ten mój początkowy stereotyp pozostał do dziś.
TATRA - najgorsza książka mojego życia.
Turnus Tomasza Łubieńskiego. Kurwa mać. Najgorsza rzecz na świecie. Liczyłem na przyjemną i krótką, typowo wakacyjną książkę. Turnus okazał się najbardziej męczącą i bezsensowną lekturą, jaką w życiu czytałem. No bez kitu. raz w życiu piłem Tatrę i nie chcę tego więcej powtarzać. Tak samo nie chcę już nigdy w życiu na oczy widzieć Turnusu. Odradzam jak i Tatrę.
PIĘĆDZIESIĄTKA CZYSTEJ Z SOKIEM GREJPFRUTOWYM - najlepsza książka jaką czytałem.
Tutaj nie miałem żadnych wątpliwości. Choć cenię wielu pisarzy polskich i zagranicznych, to wybór mógł paść wyłącznie na jedną osobę i jedną książkę, no i nie musiałem się nad tym nawet zastanawiać. Nie będzie to nic Bukowskiego, Murakamiego, Żulczyka, Małeckiego, czy kogokolwiek innego. Walc pożegnalny Milana Kundery. Tak, to ta książka mojego życia. Przeczytałem ją tylko raz, ale ona zmieniła moje myślenie - o życiu i o literaturze. To moje prywatne odkrycie, którym staram się dzielić z każdym człowiekiem. To również pierwsza książka Kundery, jaką przeczytałem i cieszę się strasznie, że ten nieświadomy wybór padł właśnie na Walc pożegnalny. Świetna historia, genialnie wykreowani bohaterowie, kilka dni z ich życia, czeski kurort i maleńka szczypta specyficznej, kunderowskiej magii. Geniusz zamknięty w niecałych trzystu stronach. A motyw okładkowy z tego nowego wydania z WABu kiedyś sobie wydziaram. A wódka z sokiem grejpfrutowym, bo jakbym miał sobie wybrać jeden trunek, który miałbym pić do końca życia, to właśnie byłaby to pięćdziesiątka czystej zalana różowym sokiem. Chyba najbardziej lubię.
Jajebie. Jak ktoś dotrwał do tego momentu, to podziwiam, bo ja sam, podczas pisania miałem problemy. Serio. Nawymyślałem tych kategorii, a nie przemyślałem tego do końca i nie wiedziałem momentami co mam do nich dopinać. W ogólnym rozrachunku uważam, że wyszło całkiem nieźle i jestem nawet zadowolony.
Na samym początku zakładałem sobie, że nikogo nie będę nominował, ale postanowiłem jednak zmienić zdanie. Uwaga, nominuję:
- Hanię z Czymkolwiek (obiecałem przecież :)))))));
- Kaję z Do kawy blog (niech Kac Cię poniesie również u Ciebie);
- Paulinę z Księgoteki (bo ostatnio coś ucichłaś);
- Rachelcię z Rachelcia pisze (bo w sumie to będzie dla Ciebie dobre urozmaicenie);
- Pawła z Recenzum komiksiarza (bo musiał się tu znaleźć jakiś mężczyzna - zezwalam Ci Pawle na zamianę książek na komiksy);
+ i jeszcze bonusowa nominacja dla mojego człowieka Dejwa, który bloga nie ma, ale wspominał, że planuje go założyć, więc jak wreszcie założy, to niech czuje się nominowany.
A jak znajdzie się ktoś chętny na to, by z własnej woli wziąć udział w tym tagu, to nie mam nic przeciwko, bardzo proszę (a jak dodacie gdzieś tam, że to ja jestem jego autorem [WYPADAŁOBY, bo trochę czasu poszło na wymyślenie tego wszystkiego], to się nawet trochę uśmiechnę). Jak coś to tu (klik) macie same, czyste pytania (czy jak to się tam zwie), bo wiem, że ludzie to lenie śmierdzące i by się wam nie chciało tego przepisywać.
No, to nara.
Więcej mnie: