http://kackiller.blogspot.com/p/kac-o-kacu.htmlhttp://kackiller.blogspot.com/p/trzezwi-o-kacu.htmlhttp://kackiller.blogspot.com/p/chcesz-cos.htmlhttps://facebook.com/kackillerhttps://twitter.com/kackiller0

niedziela, 19 marca 2017

Dziesięć książek, których (prawdopodobnie) nie znasz. (+GOŚĆ!)

   No cześć. Dziś witam Was ja i nie tylko ja, bo jest ze mną gość, a właściwie to gościówa. Najpierw muzyka (klik), która łączy mnie i mojego dzisiejszego gościa, znaczy gościówę.
(Photo credit: Alexandru Ilie2012 via Foter.com / CC BY)
   Pomysł na ten post powstał jeszcze w zeszłym roku i od początku założenie było takie, że piszę go z Hanią z bloga Czymkolwiek (klik). Na przestrzeni czasu upewniliśmy się, że nasz gust jest bardzo podobny - kilka książkowych pozycji, które oboje przeczytaliśmy zebrało podobne, a czasem nawet takie same noty, teksty analizujemy dość analogicznie, a i często czytamy książki, które nie są zbyt znane. Warto byłoby więc kilka takich książkowych perełek przybliżyć ludzkości - może nie całej, ale lepiej zacząć od niewielkiej grupy, która z czasem może się rozrośnie. Nasze propozycje pojawiają się naprzemiennie - raz Hani, raz moja. Dla większego rozróżnienia - moje klasycznie na czarno, Hani na niebiesko.

Medgidia. Miasto u kresu. - Cristian Teoderescu
Od czegoś trzeba zacząć, zacznijmy więc od spaceru uliczkami Medgidii, rumuńskiego miasteczka, które pod piórem Cristiana Teoderescu migocze wszystkimi rodzajami ludzkich żywotów. W 103 krótkich szkicach poznajemy te żywoty właśnie, a na dodatek - dziwaczną panoramę Rumunii lat 30. z narastającymi tendencjami faszystowskimi. Czytanie tej książki jest nieco jak przeglądanie starego albumu ze zdjęciami minus element znużenia i zniecierpliwienia, słowem - przyjemna, cieplutka nostalgia. To śliczna rzecz, tym bardziej cieszy mizerne nią zainteresowanie - gdy kupowałam ją na krakowskich Targach Książki jakieś dwa lata temu byłam ponoć pierwszym tego dnia klientem na stoisku Amaltei (a było to około godziny 13 w sobotę, najtłoczniejszy z targowych dni). Niezasłużenie tak się to cudo pomija!

Złote ryby - Dmitrij Strelnikoff
Początki bywają trudne. Taki trudny był właśnie wybór tego, która z książek powinna pójść na pierwszy ogień. Stwierdziłem, że to, co moim zdaniem jest najbardziej warte uwagi pójdzie na sam koniec. Złote ryby nie są pierwszą książką Strelnikoffa, którą przeczytałem, ale za to są takie najświeższe, bo czytałem je w marcu tego roku. Mógłbym tu wstawić każdą pozycję tego Rosjanina, którą miałem okazję przeczytać (czyli powyższą, Wyspę i Nikołaj i Bibigul), bo wszystkie są na bardzo podobnym, wysokim poziomie i wszystkie trzy nie są powieściami tak łatwymi w odbiorze, jak mogłoby się wydawać. No ale co tu takiego skomplikowanego? A no choćby to, że Strelnikoff wrzuca do jednego wora tak dużo, że w żadnym worze by się tyle nie pomieściło - podróże, historię, sensację, a nawet psychologię i filozofię, do tego dokłada przyjemny język, dokładnie miesza i podaje w twardej oprawie historie, które wciągają. I takie są właśnie Złote ryby, które można by wciągnąć na raz. Mało? Jest Rosjaninem, który pisze po polsku. Mało? Jest (chyba) współautorem trzydziesto-tomowej Wielkiej encyklopedii zwierząt. Mało? GRAŁ W KLANIE! Wystarczy? No, to dobrze.

Disneyland - Stanisław Dygat
Tu z kolei przykład perełki rodzimej, która z jakiegoś powodu zatonęła w mętnych wodach zapomnienia. Disneyland to historia teoretycznie błaha, z rodzaju on spotyka ją, teoretycznie piszę jednak, bo niezwykłości nadaje jej po pierwsze - głęboka przenikliwość autora i błyskotliwość, z jaką analizuje on rzeczywistość bohaterów (poczynając od interpretacji zawartości łazienki), po drugie - gorzkawy i całkiem w gruncie rzeczy prawdziwy obraz relacji ludzkich, jaki się z tej książeczki wyłania, a po trzecie - Kraków lat 60., który jako tło powieści sprawdza się całkiem ładnie. Łatwo tę powieść upolować w antykwariatach, nie pozostaje więc nic innego, jak do tych polowań zachęcić.
O Disneylandzie możecie przeczytać więcej w recenzji na blogu Hani (klik).

Odwrotniak - Jakub Małecki
Jeśli ktoś bywa u mnie regularnie, albo nawet od czasu do czasu, to o Odwrotniaku na pewno już tu przeczytał. W recenzji o tej pozycji pisałem, że jest dziwna, że zaskakuje, że jest wieloznaczna, że kończy się kilkukrotnie, że jest chyba najbardziej niedocenioną książką Kuby Małeckiego. I to ostatnie widać. Bo autor sam w jednym z wywiadów przyznał, że fenomen Dygotu i Śladów, to raczej przypadek, bo poprzednich książek nie uważa za gorsze. W tym samym wywiadzie przywołuje Odwrotniaka i mówi o nim, że to książka, której praktycznie nikt nie czytał, a podczas krakowskich targów, na widok właśnie Odwrotniaka w moich dłoniach, na twarzy Małeckiego pojawia się zdziwienie i uśmiech. I ten mój Odwrotniak to była chyba wtedy jedyna książka inna niż wspomniane Dygot i Ślady. Czemu Odwrotniak? Proste - ja lubię jak coś nie jest do końca jasne, jak coś potrafi zaskoczyć, jak coś jest inne od całej reszty. I Odwrotniak taki jest. I jest jedną z najlepszych książek, które w życiu przeczytałem. A mnie trudno zadowolić. Mało? Odsyłam do recenzji (klik).

Śmierć pięknych saren. Jak spotkałem się z rybami - Ota Pavel
To jest z kolei antydepresant w wersji papierowej, lek na wszystkie smutki i całe zło tego świata, nawet na listopad i złamane serduszko. Coś takiego jest w błogich, sielskich opowiadaniach o wędkowaniu, życiu na wsi spokojnej i wesołej, że... leczą. Bardziej zrozumiale robi się, gdy doczytamy, że autor pisał je podczas pobytu w szpitalu psychiatrycznym, w ramach terapii. Coś z tej terapeutycznej mocy spływa na czytelnika, spocznijcie więc wszyscy poszukujący wewnętrznej równowagi. I proszę tędy.

Disko - Anna Dziewit-Meller
I ta książka pojawiła się u mnie w formie recenzji. I chwilę przed tym jak zacząłem o niej pisać, znalazłem w tej recenzji błąd karygodny, za który sam wymierzyłbym sobie sto biczów na plecy, ale nie mam bicza, a błąd poprawiony. Dobra, stop, książka. Pierwsza i jak dotąd jedyna książka Pani Ani, którą przeczytałem i jaram się nieprzeciętnie. Tu jest podobna sytuacja jak w powyższej pozycji od Małeckiego - strasznie marne oceny na LC, mało kto tę pozycję pewnie czytał, ale jest świetna i ja nie rozumiem jak można w ogóle to przeoczyć, co gorsza - napisać, że to słaba książka. Disko nie jest powieścią łatwą w odbiorze, bo poruszana w niej tematyka pedofilii nie jest raczej rzeczą przyjemną. I mimo tej tematyki, mimo wulgarności, o której czytałem, że to obrzydza jej odbiór (jakby pedofilia nie wystarczyła...), ta książka momentami naprawdę bawi. I to jest świetny debiut. I świetna książka. Warto sięgnąć, pogrzebać, poszukać. Bo czyta się szybko i przyjemnie. I jak wyżej - mnie trudno zadowolić. I jak trochę wyżej - odsyłam do recenzji (klik).

Kielonek - Alain Mabanckou
O braku popularności tej niewielkiej książeczki zadecydować mogło kilka czynników - po pierwsze, nazwisko autora jest jednym z tych, na których przyzwoici ludzie łamią sobie języki, a jedynym sposobem uniknięcia złamania tego biednego mięśnia jest... unikanie wypowiadania. Po drugie, dziwaczne nazwisko autora ma źródło w jego pochodzeniu - jest on Kongijczykiem, a kto to słyszał, żeby literackich uniesień szukać w Kongo? Kiedy już poszukamy, okazuje się jednak, że w podejrzanej kongijskiej spelunie zamknąć można dziwactwa ludzkie równie dobrze, jak w każdym innym miejscu na Ziemi. Zaskakująca brakiem kropek i mnogością przecinków, czasami odrobinkę męcząca, parna i duszna - ale wyjątkowa. A ponadto, książkowe hipsterstwo nad hipsterstwa!

Walc pożegnalny - Milan Kundera
Żeby nie było, że tylko polskie pozycje przedstawiam. Usłyszałem niedawno, że odgórne zakładanie, że ktoś nie zna jakiegoś pisarza (w tym przypadku również chodziło o Kunderę) może być bardzo krzywdzące i można sobie tym strzelić w kolano. W to, że znacie Kunderę głęboko wierzę. Tak samo mocno, jak w to, że mało kto czytał Walc pożegnalny, czyli (dotychczas) najważniejszą książkę mojego życia. Ta pozycja trochę zmieniła moje myślenie - ogólnie, tak życiowo i książkowo. Czuję, że przez Walc pożegnalny stałem się innym, nieco lepszym człowiekiem. No nie kłamię, serio piszę. Od momentu, w którym przeczytałem Walc pożegnalny czuję, jakbym miał w sobie więcej empatii i wrażliwości. A o samej książce, to napiszę tyle, że to naprawdę świetna, zaskakująca historia z bardzo barwną grupą bohaterów. Tu nic więcej nie trzeba dodawać, to trzeba przeczytać.

Franny i Zooey - J. D. Sallinger
Tak tak, ten sam Sallinger od Buszującego w zbożu, który to Buszujący, przyznaję z żalem, znużył mnie i zirytował śmiertelnie. Okazuje się jednak, że autor, którego po tym zawodzie miałam skreślić bezpowrotnie, napisał też coś całkiem urokliwego. Franny i Zooey to rodzeństwo, przy którym spędzamy jeden tylko, bardzo długi dzień... I ten dzień wystarcza, by żyli nam w głowach jeszcze długo, bo tak żywych, wyraźnych bohaterów literackich ze świecą szukać. Nie za wiele tu fabuły, jest za to intymność, szczegółowość i klimat. Jak dla mnie - do czytania zamiast osławionego Buszującego w zbożu.

Wspaniałe życie - Robert Ziębiński
No i tu miałem problem. Jak pierwsze cztery pozycje były u mnie pewniakami, tak z ostatnią mam problem największy. Kompletnie nie wiedziałem co tu wrzucić i nie dlatego, że czytam książki, które wszyscy znają (bo staram się takich unikać), a dlatego, że tych wartościowych książek, o których słyszało mało ludzie, jest naprawdę bardzo dużo. Jest ich w chuj i trochę. Padło na Ziębińskiego, bo to tak naprawdę dwie książki. Taka książka w książce. Wspaniałe życie opowiada o alkoholiku, któremu nagle kompletnie wali się świat, bo traci pracę i kobietę. Chcąc naprawić swoje życie, zapisuje się na terapię i szuka sponsora na jego własne wydawnictwo (a w sumie to nie tylko wydawnictwo, bo to ogólnie gruby biznes plan jest), a jednocześnie - na oczach czytelnika - pisze kryminał. Całość może dupy nie urywa, ale to na pewno pozycja, po którą warto sięgnąć. Trochę Bukowski, trochę Pilch. Trochę american dream, trochę polska rzeczywistość.

   Kończymy to zestawienie z nadzieją, że ktoś z Was sięgnie po którąkolwiek z naszych propozycji i uświetni swój czytelniczy żywot przynajmniej jedną nowością, której do tej pory nijak nie kojarzył.

   Hani raz jeszcze dziękuję za udział w tym przedsięwzięciu i zapewniam świat, że to nie ostatni raz kiedy można nas zobaczyć wspólnie w jednym miejscu, także polecam mieć oczy szeroko otwarte.

   Zaobserwuj Hanię na fejsbuku (klik) i tłiterze (klik).

   Kac w mediach społecznościowych:
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

środa, 15 marca 2017

Tysiąc pięćset sto dziewięćset blogów, które czytam, czyli SHARE WEEK 2017.

  Dzień dobry. Mamy marzec, a jak marzec, to wiadomo, że Share week. Znaczy wiadomo - ja się dowiedziałem o zeszłorocznej edycji (i o całej akcji) dopiero w kwietniu, więc od tego momentu czekałem, by kogoś polecić od siebie. To muzyka, która jakoś tak mi do tematyki pasuje (klik) i lecim.
(Photo credit: Booook via Foter.com / CC BY)
  Na wstępie kilka słów o całej akcji. Share week to blogersko-jutubersko-podkasterski event wymyślony przez Andrzeja Tucholskiego, który polega na promowaniu, polecaniu i dzieleniu się z innymi blogami (jutuberami i podkasterami też, o ile te rzeczy się robi), które sami czytamy. Proste? Proste. Jak nie, to więcej informacji o Share weeku uzyskacie tutaj (klik), a Andrzej ładnie to wszystko wyjaśnia.

  Ja to jestem z tych, co na trzech zaczynają się rozkręcać, a po kilku kolejnych tracą kontrolę nad sobą, dlatego na blogu zamieszczę nieco więcej moich blogowych poleceń. Pominę też te, które wszyscy pewnie znają, bo raczej stronię od takich - obserwuję ich na portalach społecznościowych, ale rzadko bywam na ich blogach, chyba że jakiś tytuł mnie wybitnie zaciekawi. No i będę leciał raczej alfabetycznie. Poza tym wspominałem kiedyś, że będę chciał stworzyć post, gdzie polecę ludzi, których czytam i zasługują na większy rozgłos (choć ja im go nie zapewnię XD). No to lećmy. A, nazwy blogów będą podlinkowane, więc tam klikajta.

Choć faceci będą tu mniejszością, to zaczniemy od rodowitego Radomianina (chyba że tak naprawdę jesteś uchodźcą z miejsca gorszego niż Radom?). Do pewnego momentu Radom kojarzył mi się z chytrą babą, absurdami i Kękę. Później trafiłem na APW i ta lista się troszkę powiększyła. Jest bezpośrednio, jest zabawnie, jest ciekawie, jest po męsku. A i ryja dał sobie pomalować. No fenomen i to - przypominam - z RADOMIA!

Z Hanią jest tak, że to bardzo skromna dziewczyna, która naprawdę potrafi pisać. Zwłaszcza o książkach. Przekonała mnie już do kilku powieści i każda z nich idealnie trafiała w mój gust. Hania to też bardzo kreatywny, trochę analogowy elf, który mnie inspiruje i w jakimś tam stopniu też motywuje do pisania.

Czy kobieta, która pisze o rzeczach dobrych do kawy może okazać się blogerką, którą człowiek, który kawy nienawidzi może czytać? Jak najbardziej! Taka właśnie jest Kaja, która odwala kawał dobrej roboty. Pisze tak, że chce się ją czytać, i pisze o książkach, które - dzięki niej - chce się czytać. Choć z jej tekstów bije kobiecość, to mi to pasuje. Podoba mi się, że ciągle stawia na swój styl, bo to dobre jest. A i fotki do tych postów ładne trzaska...

Magda jest takim mniej klnącym Kacem w spódnicy, choć częściej pewnie chodzi w spodniach - nie wiem, nie orientuję się, nie widuję jej nóg. Są rzeczy, w których się różnimy, bo ona pisze bardzo mądrze i wydawałoby się, że poważnie (a ja to wiadomo, że sobie bekę robię). I pisze dobrze, bardzo inteligentnie i nie brakuje jej takiej solidnej szczypty ironii. Magda to jedna z nielicznych osób z tego spisu, które - mimo tego że same mi się nasunęły - odkryłem trochę późno i żałuję, że tak późno. Madziu, wybacz mi...

Czyli Urocza Sherly z Lajfstajlu ironią płynącego, która podjęła dojrzałą decyzję i zaczęła pisać pod własnym nazwiskiem. Może i na tym jej nowym blogu wiele jeszcze nie ma, ale to nadal jest ta sama jakość, co za czasów Lajfstajlu i mega przyjemnie się ją czyta. Przyznam, że do twórczości Karoliny mam sentyment, bo Lajfstajl... to jeden z pierwszych blogów, które zacząłem czytać (a było to hoho i jeszcze trochę temu) i bywam u niej do dziś, a to o czymś w końcu znaczy (bo ja wymagający chłopak jestem).

Kolejne z tych moich o wiele za późnych odkryć. Kobieta - wilk, która czytelników wpuszcza do swojej głowy i pozwala się szwendać po zwojach mózgowych. I tam jest bardzo przyjemnie, bo Lena ma ten mózg specyficzny, mądry ale bardzo niesztampowy. Poza tym pisuje na tematy damsko-męskie i o kulturze. No i udowadnia, że wilki mają oczy nie tylko po to, by straszyć nimi czerwone kapturki, ale i czytać nimi potrafią bardzo ciekawe książki.

Ania, czyli autorka PKNDL, jest jednym z moich najnowszych odkryć. Ponadto jest prześwietną felietonistką, bo jej wpisy to nie są posty, to są najprawdziwsze felietony, w których prezentuje genialne pióro i jeszcze lepsze poczucie humoru. Pamiętam, jak na jednych zajęciach na uczelni opracowywaliśmy felietony. W zasadzie to jeden z felietonów Stefana Kisielewskiego, którego kompletnie nie pamiętam, ale pamiętam, że była to świetna, zabawna rzecz. A Ania to moja kandydatka na nowego Kisielewskiego, tylko w wersji kobiecej.

Każdy z nas trafia w życiu na takie miejsce, którego estetyka uderza do naszego serduszka idealnie. U mnie tak było z blogiem Michała i Madzi (Madzia coś jeszcze pisuje?). No kurde, jak ja lubię stylówkę grafik tego typa, co to je robi, to no ja nie mogę. Są świetne, mimo że bardzo proste, czyli - logiczne podsumowanie - zajebiste. Ponadto treściowo jest dobrze, bo to co się tam wypisuje to są same trafne obserwacje naszego społeczeństwa w przyjemny, prześmiewczy sposób. Jedyny minus to to, że Michał jest ode mnie młodszy, a ma ponoć całkiem spoko zarost (nie wiem, nie macałem), więc zazdraszczam.

No zaskoczę wszystkich ponownie, bo znów trafiamy na świetną obserwatorkę społeczeństwa. Agnieszka taką właśnie jest i jest też - jak wspomniana trochę wyżej Karolina - jedną z tych blogerek, które śledzę od moich poważniejszych blogowych początków. Bardzo cenię u niej to, że praktycznie całkowicie wyczerpuje temat - jak ona się za coś weźmie, to napisze obszerny post, do którego kompletnie nic nie trzeba dodawać. Jakbym chodził z nią do gimnazjum, to płaciłbym jej za pisanie za mnie wypracowań.

Z popkulturą się rozmijam. Nie oglądam seriali, filmów, nie czytam komiksów. Jest jednak takie miejsce, które kształci mnie w kwestii kultury popularnej. Tak, to właśnie Wanna pełna zombie. Sygin pisze w taki sposób, że i laikowi takiemu jak ja łatwo jest przyswajać jej teksty. Ponadto nieco nauczyłem się od niej w kwestii ogarniania social mediów, a i zdarzyło się nam wymieniać poglądy odnośnie studiowania filologii polskiej, bo to moja nieco starsza koleżanka po fachu (jak coś, to wiele się w polonistyce nie zmieniło).

Najstarszy z całej stawki, choć kompletnie nie czuć tych różnic w wieku. Wiadomo - tematyka i doświadczenie różniące się od poprzedników, ale styl przystępny dla każdego, więc i ja - już mocno pełnoletni, ale nadal dzieciak - się jaram. Witek pisuje o relacjach międzyludzkich, o kulturze popularnej, czasem o latach swojej młodości no i o piwsku też. Ponadto zdradzał co robić, gdy nie ma się pomysłu na nowy post na bloga, a mnie przekonał do tego, że nie chcę być dziennikarzem. Dzięki Pan Witek!


  Tym, którzy to czytają i również blogują polecam wziąć udział w szerłiku, bo chętnie poznałbym jakieś nowe ciekawe blogi, a to fajna zabawa, jak się tak pisze o innych blogach. Serio. Brać się za pisanie, albo się poobrażamy!

  Moje media społecznościowe:
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

niedziela, 12 marca 2017

Książki do d...: Siedem dobrych lat.

Dzień dobry. Nazywam się Kac Killer i jestem strasznym leniem. A to jest nowa recenzja-kacenzja, którą przemyślałem w łóżku (do czego odnosi się ten tłit - klik). Muzyka (też klik).
(Kac photography & graphic design XD)
O Etgarze Kerecie mówi się, że to jeden z najbardziej znanych - a może i najbardziej znany - pisarzy izraelskich, a właściwie polsko-izraelskich, bo to syn Polki i Izraelczyka, którzy przeżyli II WŚ. Nazywany jest mistrzem krótkiej formy. Serio. Gdzie się nie spojrzy, tam przy nazwisku Kereta stoi "mistrz krótkiej formy" - w książkach, na wikipedii, w biogramach, wszędzie! I niezaprzeczalnie jest to prawdą - potwierdzają to wszystkie jego trzy książki, które do tej pory przeczytałem - Rury, Nagle pukanie do drzwi i najnowszy zbiór zatytułowany Siedem dobrych lat. Styl Kereta można scharakteryzować jaki minimalistyczny, ale bardzo konkretny. Mam wrażenie, że to mimo wszystko pisarz w Polsce nie do końca doceniony i często przemilczany, a najwięcej w mediach mówiło się o nim w kontekście jego polskiego domu - instalacji artystycznej autorstwa Jakuba Szczęsnego (więcej o Domu Kereta tutaj - klik). 

Siedem dobrych lat to trzydzieści sześć krótkich tekstów, których jednoznacznie nazwać nie można. Bo - łopatologicznie parafrazując i mocno upraszczając słowa autora z jednego z ostatnich fragmentów zbioru - z artystą nigdy nie ma pewności, bo wszystko może opowiedzieć zupełnie inaczej. Siedem dobrych lat to międzygatunkowy twór, połączenie opowiadań, felietonów i pamiętnika, w których Keret napisał - no zaskakujące - historie, które wydarzyły się na przestrzeni siedmiu lat w jego życiu. W zbiorze przeplatają się opowieści o jego relacjach z żoną i kilkuletnim synem, chorym ojcu, trudnej przeszłości rodziców autora, spotkaniach z różnymi, często przypadkowymi osobami i strachu o to, czy pisarz i jego rodzina dożyją dnia jutrzejszego - proza życia.

Wszystkim tym zdarzeniom towarzyszy charakterystyczny styl Etgara Kereta, który mimo sytuacji często nieprzyjemnych, podbramkowych, czy nawet tragicznych, zawsze pozostaje jakby luźny, prześmiewczy, ironiczny. Autor świetnie potrafi oddawać emocje, a zbiorowi towarzyszy częsta zmienność nastrojów, taki trochę emocjonalny rozstrzał. Czytelnik może poczuć się tak, jakby siedział na mocno rozbujanej huśtawce, gdzie przeciwległe punkty jej maksymalnego odchylenia odpowiadałyby skrajnym emocjom - radości i smutkowi. Bo tak właśnie pisze Keret, że raz trudno powstrzymać się od śmiechu, a zaraz łzy same cisną się do oczu.

Rury i Nagle pukanie do drzwi nie wzbudzają w czytającym aż takich emocji jak Siedem dobrych lat. Przyczyną może być to, że w tym zbiorze, który wymieniłem jako ostatni, pierwszoplanowe role odgrywa sam Etgar Keret i najbliższe mu osoby - syn, żona, ojciec, matka, rodzeństwo, przyjaciele - ludzie, którzy naprawdę istnieją. I mimo że nie ma pewności co jest prawdą, a co fikcją literacką, to emocje autora i bohaterów z łatwością udzielają się czytającym. Brawo Panie Keret - robota odjebana świetnie, życzę jeszcze większego fejmu i czekam na kolejne książki. Ocena:
(źródło zdjęcia oryginalnego: nexusmods.com)
Na koniec jedno wyjaśnienie. Czemu ta pozycja znalazła się w Książkach do d... skoro wszędzie w internecie jest blisko ceny okładkowej? Proste - bo udało mi się dorwać stacjonarnie pierwsze wydanie za małe pieniądze.

Cze.
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

środa, 1 marca 2017

Suma Kaców: Luty 2017.

  W tym roku zapomniałem, że luty ma tylko 28 dni. Muzyczka (klik).
(Photo credit: Pavel P. via Foter.com / CC BY)
  Serio. Tak sobie żyłem, żyłem. Było spoko, myślę sobie, że e, na luzie dobiję w tym miesiącu do sześciu książek przeczytanych, a w połowie czwartej się zorientowałem, że zostały mi trzy dni do końca miesiąca. I tym wstępem przechodzimy do pierwszej kategorii podsumowaniowej.

KSIĄŻKI
- Minimum odjebane i to jest w tej chwili najważniejsze. Pięć pozycji wylądowało na półce oznaczonej jako przeczytane, a były to:
Mężczyzna ze Stumilowego lasu Douglasa Laina. Spodziewałem się czegoś trochę innego, trochę za dużo pomieszania z poplątaniem. Takie 5/10.
Święto trąbek Marty Masady, czyli pozycja, którą mój zaufany człowiek polecał mi już od dłuższego czasu i wreszcie sięgnąłem. Było warto, styl i bezpośredniość nieco kontrowersyjna, przez co ta książka spotkała się ze średnim przyjęciem, ale jak dla mnie to kawał dobrej powieści. 7/10, czekam na kolejne książki Masady.
Odgłosy rosnących bananów Ece Temelkuran. Kolejna książka, którą mi bardzo polecano i kolejny plusik dla Książkowych Klimatów. No i kolejny plusik dla Hani, bo to ona - swoją recenzją (klik) - się przyczyniła do tego, że zdecydowałem się po tę pozycję sięgnąć. 7/10.
Przebiegum życiae Piotra Czerwińskiego. Powinna być kacenzja na dniach.
Po zmierzchu Murakamiego, czyli kolejna książka, która potwierdza, że Japończyk to jeden z moich ulubionych pisarzy. 7/10.
- Luty to kolejny miesiąc, w którym nie wydałem na książkę więcej niż 16 zł. Da się? Da się. A - jeśli się nie mylę - kupiłem ich sześć: Schizofreniczną ewangelię Hrabala, Sinobrodego Vonneguta, Morderstwa i woń migdałów Läckberg, Gdzie zaległy cienie Ridpatha, Pantałyk Pilota i najdroższe w całej stawce, antykwariatowe Po zmierzchu Murakamiego z piękną dedykacją (klik).

MUZYKA
- W lutym najczęściej słuchałem nowego albumu Dwóch Sławów, (nadal) Marmuru Taco Hemingwaya (świetnie mi się tego albumu słucha w autobusach) i Psa ulicznego Pawła Bokuna.
- Ostatnie dwa dni lutego to głównie The Introvert Holaka, które przydałoby się zdobyć w wersji fizycznej, bo wydanie jest dość ciekawe. No i sprawdziłem wreszcie zeszłoroczny mikstejp Smolastego - Mr Hennessy.
- Ponadto w lutym odświeżałem sobie The Layover Mike'a Posnera, Money sucks, friends rule Dillona Francisa, Travelling without moving Jamiroquai i House of balloons króla Abla.
- No i prawie kupiłem jednego cedeka w lutym, ale ostatecznie zrezygnowałem z niego zaraz przed kasą.

FILMY
- No i tu się nie wyrobiłem niestety. W lutym obejrzałem:
Grand Budapest Hotel, za który zabierałem się już od jakiegoś czasu i coś, nie zawiodłem się. Kawał całkiem przyjemnego filmu, 7/10.
Zakochany kundel, który jest zaczątkiem do mojego odświeżania disneyowskich klasyków i animacji, którymi jarałem się za dzieciaka, 8/10.

INTERNETY
- Wspomnianych miesiąc temu niespodzianek nikt nie doczekał, ale luz, będą. Nie licząc podsumowania stycznia napisałem w lutym dwa teksty. Ten wynik nie jest jakimś sukcesem, ale wiadomo - sesja (do której się nie uczyłem). Wyświetleniowo luty wygrała Walentynkowa trauma. (klik).
- W minionym miesiącu blogowo wygrywa Ania z Piątkowego kącika nienawiści dla ludzkości (klik) - nie wyróżniam żadnego z lutowych tekstów, bo wszystkie są świetne, więc idźta tam i sprawdzajta dobre rzeczy!

SUMA SUMY
Luty był spoko - dobre książki przeczytałem, zaliczyłem pierwszy semestr magisterki, trochę się za siebie wziąłem fizycznie i zresetowałem pamięć w telefonie, przez co straciłem wszystkie kontakty.

PLANY NA MARZEC
1. Nie resetować pamięci telefonu (a przynajmniej upewnić się najpierw, że kontakty ma się na karcie sim).
2. Znów minimum pięć książek.
3. Minimum jedna recenzja.
4. Minimum jeden z dwóch postów, które chodzą mi po głowie.
5. Minimum jeden post, którego nie będę planował i napiszę go impulsywnie (choć to brzmi absurdalnie i bezsensownie XD).
6. Cztery filmy, bo muszę nadrobić ten jeden zaległy z lutego.
7. Tak naprawdę to tyle, ale w sumie lubię siódemkę, to piszę jeszcze jakieś bzdety, żeby się tu pojawiła.

  Lufa.

  Więcej Kaców:
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0