Postanowiłem sobie sprawdzić całą płytę Organka najnowszą ostatnio, bo znałem tylko to (klik) singlowe Mississippi w ogniu. Zauroczonym całością.
Zima jest. No nie da się ukryć, że nie. Chociaż dziś i tak jest całkiem spoko, bo słoneczko, śnieg stopniał w pizdu i no, przyjemniej jakoś jest. Ale ja zimy nie lubię. No nienawidzę. Bo mi zimno. Bo najlepiej to bym się w dwie kołdry i trzy koce owinął, a na sobie miał jeszcze dresy, kalesony, bluzę z kapturem, szalik i dwie pary skarpet. Takich grubych, ciepłych, wełnianych, gryzących. Ale takich nie mam. Nawet jednej pary. Cały plan w pizdu. Trzeba wyjść.
Pojechałem ostatnio na egzamin. Trzeba było się odpierdolić ładnie, bo to egzamin. Ubrałem sobie ładne spodnie, koszulę, szeleczki, te sprawy. Do tego zaczesałem ładnie włosy. Usiadłem na łóżku, tylna szelka mi się odpięła i z całym impetem zajebała mi w tył głowy. Bolało. Ale to był ból otrzeźwiający umysł i coś tam jeszcze, nie pamiętam co. Wpadłem wtedy na dwa przemyślenia takie:
pierwsze - przecież moja kurtka zimowa nichuja nie pasuje do mojego ałtfitu of de dej;
drugie - jak ubiorę czapkę, to mi się spierdoli zaczes.
Problemy mnożą się jak króliki. Chore pojeby, zwyrodnialcy, zło.
Z problemami trzeba sobie radzić, więc ja, jako zaradny, stosunkowo (jeszcze) młody mężczyzna, zacząłem się głowić nad rozwiązaniami. Nie no, żartuję. Przecież logiczne, że ubrałem krótszą i bardziej wiosenno-jesienną, niż zimową kurtkę, a czapki to nie ubrałem wcale. Ubrałem też buty i w momencie, w którym się schylałem znów jebła mi tylna szelka. Nie zajebała mi znów w tył głowy, bo miałem na sobie już kurtkę, więc została powstrzymana, ale jestem leniem i czasu miałem coraz mniej, więc stwierdziłem, że szybciej będę, gdy jakoś złapię za spodnie tą szelką bez zdejmowania kurtki. I poszedłem na autobus, na który prawie się spóźniłem (na wcześniejszy zaspałem, ale to nic, bo wtedy byłbym na uczelni długo przed moim wejściem na egzamin, a drugim tylko kilkanaście minut przed tym wejściem). Śnieg prószył, wiał wiatr, zimno było. Miałem szalik. Owinąłem się nim tak, że uszy mi trochę zasłaniał i były w tym dwa plusy:
pierwszy - słuchawki mi się lepiej w uszach trzymały;
drugi - nie wiało mi tak bardzo po uszach, jak mogłoby mi wiać, gdybym ich nie owinął.
Geniusz.
Jechałem, przesiadałem się, trochę czekałem, później trochę szedłem i tak samo było jak wracałem do domu, tylko od końca i zadowolony fest byłem, bo zdałem. Szedłem trochę, czekałem trochę, się przesiadałem, jechałem. Coś w tym stylu. Jedno w tych podróżach i całym dniu (oprócz momentów, w których przesiadywałem w pomieszczeniach zamkniętych) było niezmienne.
Marzłem. Kurewsko marzłem. W łeb mi zimno było i w jajka też trochę. I w dupę też trochę, bo ta kurtka wiosenno-jesienna to krótsza jest niż ta zimowa stricte. I rękawiczek nie miałem, to w dłonie mi też było zimno. W nogi też mi było zimno trochę. Tylko trochę. Tak samo trochę jak w jajka i dupę, bo od tej zimy tworzę z parą kalesonów nierozerwalny związek oparty na czułości i cieple. Jest nam ze sobą super. Znaczy mi na pewno, im chyba też. Zimno mi było jeszcze w uszy, bo te górne takie kawałeczki mi wystawały. Dobrze, że elfem nie jestem, bo wystawały by mi większe części uszu. A jakby tego było mało, to mój zaczes wiatr potargał, więc równie dobrze mogłem czapkę ubrać i mieć wyjebane. I tę kurtkę dłuższą jednak ubrać, bo nie dość, że dłuższa jest, to i cieplejsza.
Zimowa sesja to zło. Nie dość, że to sesja, to jeszcze w zimie. Mi zimno, ktoś chory, a ktoś inny się jeszcze w garniturze i lakierkach wypierdoli na zakręcie przed samą uczelnią. Samą sesję dałoby się znieść znacznie lepiej, z mniejszym natłokiem narzekań, ale sesja w zimie? Kto to w ogóle wymyślił?
Wniosek jest tylko jeden. Zimo, idź se w pizdu.
A wpis ten by nie powstał, gdyby nie wpis Ani z PKNDL (klik), który stał się moją inspiracją.
Socjale:
Socjale:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz