Mam
brudne trampki, kilka szlugów w wymiętej paczce, plecak wypchany
przebiegiem życia i chęci, by biegło dalej. Nie mam pieniędzy,
perspektyw i – z punktu widzenia potencjalnych pracodawców –
doświadczenia. Mam w głowie mętlik, rozpierdol, pierdzielnik.
Stoję
obok przystanku, za sobą mam park, w dłoni papierosa końcówkę,
oczy przymrużone, bo słońce jakby o świecie sobie przypomniało i
kołnierz postawiony, coby mi w kark poranny chłód nie dmuchał.
Powoli dotacza się dziewiątka. Wsiadam ostatnimi drzwiami i na
jednym z ostatnich foteli siadam. Przede mną dwie dziewczyny w wieku
późnolicealnym lub wczesnostudenckim. Zwykłe. Niczym uwagi raczej
nie przyciągają, choć na czarnym najku jednej z nich ostał się
helikopterek, śmigiełko, skrzydlak z klonu. A ja się w niego
wgapiam, wchodzę, utożsamiam, jestem nim.
Gdzieś
pomiędzy licencjatem a magisterką w moim przebiegu życia trzymanym
w plecaku leży Walc
pożegnalny
Kundery. I mógłbym go teraz wyjąć, czytać po raz czwarty, czy
już może piąty. Być Klimą, Franciszkiem, a nawet Różą i
każdym innym bohaterem. A ja siedzę w autobusie i patrzę w nasiono
na bucie. I jestem nasionem na bucie.
Nie
wiem skąd przybywam, bo w okolicy żaden klon nie rośnie. Nie mam
pojęcia, jak znalazłem się w miejscu, w którym teraz jestem. Nie
wiem dokąd zmierzam. Niesie mnie życie-czarny-najk, którego
trzymam się nibyrączką, ogonkiem. Ogonkiem-pępowiną, która w
pewnym momencie się zerwała i odleciałem od drzewa-matki-ojca. W
momencie, w którym byłem już odpowiednio dojrzały. A może
jeszcze nie. A może to przez to, że wiatr zawiał mocniej i zniósł
mnie na chodnik, na skraj. I leżałem pośród innych skrzydlaków,
gdzie czekaliśmy na to, co stanie się dalej, na kolejny podmuch
wiatru, pędu mknących ulicą samochodów, czy czyjś but, do
którego się przyczepimy.
Mogłem
wylądować w cieniu drzewa-matki-ojca i czekać aż pokryją mnie
chłód i śnieg, a po odwilży przebudzę się lub nie, nadgnity. A
niesie mnie czarny najk, na którego wpadłem przypadkiem, kręcąc
się jak śmigło w helikopterze. I nie pytałem sznurówki – dzień
dobry pani sznurówko, czy mogę prosić do walca? Po prostu na nią
wpadłem, przyczepiłem się do niej i tańczę, choć nie jestem
prawdziwym mężczyzną, bo to ona prowadzi.
Sam
już nie wiem dokąd jadę, a właściwie to wszystko mi jedno. Mam
czas. I nadal patrzę na but zwykłej dziewczyny, jednej z dwóch w
wieku późnolicealnym lub wczesnostudenckim. Dochodzą do mnie
śmiechy jej i jej towarzyszki. Założyła nogę na nogę i porusza
stopą w czarnym najku. A ja nadal się trzymam. Twardy ze mnie
orzech, choć skorupa pokrywająca moje nasionko nie należy do tych
bardzo wytrzymałych.
Równie
dobrze mógłbym leżeć teraz między liśćmi w parku.
Niezauważalny dla całego świata. Spokojnie grzać się w słońcu.
Pogrążyć się w stagnacji. Powoli zapuszczać korzenie. A z
sennych-jesiennych marzeń wyrwać by mnie mogły sytuacje
nieprzewidziane, choć przewidywalne. Jak dzieciak, który chciałby
pooglądać jak kręcę się na wietrze, podrzucając mnie i czekając
aż opadnę. A potem znów. I znów. I znów. I znów. Aż do
porzygu. Albo pies wpadający w moją kupę liści goniący za
patykiem czy dokładający do mojej kupy liści swoją, choć nie
liści. Kołyszę się na najku, rozpływam, choć nigdzie się nie
ruszam.
A
one wstają. Te dwie zwykłe dziewczyny w wieku późnolicealnym lub
wczesnostudenckim. Podnoszę się z nimi jak ja-skrzydlak uczepiony
sznurówki jednej z nich. Na przystanku wychodzimy – one pierwsze,
a za nimi ja-człowiek, podążam. Ja-szkrzydlak podskakuję razem ze
sznurówkami przy każdym kroku. Ja-człowiek nie podskakuję, idę
spokojnie. Skręcają one i skręcam ja. Przechodzimy przez pasy.
Jeszcze jeden zakręt. Drzwi. Jedna z nich je popycha, wchodzą obie,
a z nimi ja-skrzydlak. Ja-człowiek nie wchodzę, zostaję. I nie
wiem co stanie się ze mną zaraz, za kilka godzin, za kilka dni,
kiedyś. Nie wiem kiedy się oderwę i życie pchnie mnie dalej –
na chodnik, w kałużę, w stertę liści, w psie gówno. Czy
wypuszczę pędy i będę wielki, czy zgniję zapomniany.
Z
pomiętej paczki wyjmuję jednego z ostatnich papierosów, odpalam
go, robię zwrot na pięcie i idę roznosić przebieg mojego życia.
Słońce nadal grzeje i chłód zelżał. Podciągam rękawy kurtki i
idę w październik. A w głowie mam jeszcze większy mętlik,
rozpierdol, pierdzielnik.
_
Jeśli
ktoś tu trafił przypadkiem, lub z nadzieją, że wracam do pisania
bloga to nie, nie wracam. Odstawiłem Kaca na zawsze. Bawię się
formą, roboczo zwę swoje wypociny (jak ta powyżej) miniaturami
prozatorskimi. Mam tego więcej, ale wolę je póki co zachować
dla siebie, a jak będę miał ich tyle, ile sobie zaplanowałem, to
poślę po wydawnictwach. Więc, być może, do zobaczenia w
księgarniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz