http://kackiller.blogspot.com/p/kac-o-kacu.htmlhttp://kackiller.blogspot.com/p/trzezwi-o-kacu.htmlhttp://kackiller.blogspot.com/p/chcesz-cos.htmlhttps://facebook.com/kackillerhttps://twitter.com/kackiller0

sobota, 9 lipca 2016

Czego nauczyły mnie studia licencjackie.

   Byłoby Wam pewnie smutno jakbym nie zaczął standardowo od mojego wstępu nie na temat, conie? To zacznę od niego. Muzykę Wam dam nawet. O, taką (klik).
(Photo credit: davidsmini111 via Foter.com / CC BY-SA)
   Od jakiegoś czasu jestem (po chuju) dumnym posiadaczem tytułu zawodowego, określanego mianem licencjatu. Pracowałem na to (po chuju) ciężko przez trzy lata, obroniłem się na piękne pięć.zero. No i teraz mówię, że mam licencję na poprawianie ludzi. Bo to tak trochę jest. Bo filologia polska. Bo seminarium językoznawcze. Bo tak.

   Przez te trzy cztery lata (jak mnie znasz osobiście/ogarniasz całego Kaca w stu procentach to wiesz, czemu cztery, jak nie to sprawdź zakładkę Kac o Kacu.) studiów nauczyłem się kilku przydatnych, sporo średnioprzydatnych i wielu kompletnie nieprzydatnych rzeczy. Jako, że ja, jako DZK (skrót dla koneserów Kaca) staram się przekazywać moim superCzytelnikom tylko dobre rzeczy, to zaprezentuję Wam przydatne umiejętności, które pozyskałem na studiach.

Systematyczność.
   To taka rzecz, której nauczyłem się trochę pośrednio dzięki studiom, a raczej to tylko w czasie, kiedy studiowałem. Systematyczności nauczyłem się tu, na blogu. Serio. Blog ma w pewnym stopniu dużo wspólnego z moimi studiami, bo bez nich pewnie by go nie było, bo średnio by mnie jarało pisanie tych wszystkich pierdół, bo nie byłoby pewnie imprezy, po której napisałem pierwszy post tu, no i ogólnie. Jeśli chcecie komuś podziękować za Kaca to nie mi, dziękujcie mojej uczelni i ludziom, których na niej poznałem (jeśli ktoś z nich to czyta to Wy, ludzie, których poznałem na studiach - wiedzcie, że bez Was nie byłbym tym Kacem, którym teraz jestem - nie byłbym wtedy żadnym Kacem, taka prawda). Wracając do ideji (kolejny ukłon w kierunku moich studiów) tego punktu - od kiedy postanowiłem sobie, że będę rozwijał mojego bloga, to za cel przyjąłem sobie regularne pisanie nowych rzeczy. Zazwyczaj posty wchodzą w środy i soboty, choć czasem ulega to lekkim zmianom - bo czasem jebnę trzy wrzuty w tygodniu. Dzięki temu postanowieniu staram się jakoś tak lepiej zarządzać własnym czasem, ale i tak większość tutaj piszę na ostatnią chwilę, albo chociaż w dniu publikacji. Potwierdzeniem dla słów z pierwszych zdań tego punktu jest to, że chyba wszystkie możliwe prace zaliczeniowe oddawałem w ostatnim możliwym terminie. Albo przedostatnim. W każdym razie - jako jedna z ostatnich osób.

Nie pierdol, że nie umiesz.
   Serio. To najgorsza rzecz, jaką możesz robić będąc nie tylko na studiach, ale także, kurwa, w szkole. Bo i w sumie wiedziałem o tym wcześniej. Masz egzamin, kolosa, kartkówkę, sprawdzian, wiesz, że nauczyciel ma pytać, a Ty chuja umiesz? Nie oznajmiaj tego całemu Światu. Rozumiem sytuacje, kiedy wywiązuje się jakiś dialog i ktoś zapyta Cię, czy się nauczyłeś. Jak nie, to przecież tej osoby nie okłamiesz, nie? No różnie bywa, ale raczej nie. Rzuć więc proste, lekko niechlujne "nie" na wyjebce i tyle. Zaoszczędzisz stresu sobie i innym, bo nic tak nie wkurwia (a w niektórych przypadkach stresuje) jak sytuacja: Czekasz w kolejce na ustny egzamin. Jak palisz, to na szluga już i tak nie wyjdziesz, bo masz świadomość, że mimo ustalonej listy co do godziny różnych ludzi różni ludzie pytają w różnych przedziałach czasowych - jednego ludzia pięć minut, innego ludzia piętnaście. Za Tobą kolejka już się jakaś ustawia - po niektórych widzisz lekki stres, inni to maskują. Są też tacy, którzy pierdolą, że kompletnie nic nie UMJOM, że się w ogóle nie uczyli, że nie ma szans żeby zdali. Wkurwił się byś? Ja bym się wkurwił. Zwłaszcza, gdy stoisz na szlugu po egzaminie z jakąś trójeczką, trójeczką z połóweczką, a ta osoba, która tak nieznośnie pierdoliła i bała się o swój los, wychodzi. Głupio Ci nie zapytać jak jej poszło. To pytasz jak jej poszło. A ta osoba, z najszerszym uśmiechem, jaki tylko zmieściłby się na jej japie, mówi Ci, że dostała pjontkę. KURWA.

Da się zdać bez nauki.
   Serio. Przez trzy lata studiów tak naprawdę uczyłem się chyba tylko raz, na pierwszy termin z jednego z przedmiotów, którego i tak wtedy nie zdałem. Fajnie, nie? Prawda jest taka, że jeśli potrafisz zapamiętać kilka rzeczy, to tak naprawdę na studiach humanistycznych powinieneś (albo powinnaś) zdać wszystko. Załóżmy, że masz egzamin z literatury (staropolskiej, współczesnej, jakiejkolwiekinnej) - przed egzaminem zapytaj kogoś z roku o ogólnikowe przedstawienie kilku tematów albo przeglądnij notatki (swoich pewnie nie masz, więc patrz w cudze), usłyszysz (albo zobaczysz) kilka terminów, dat, nazwisk i dzieł. Coś z tego na pewno zapamiętasz, a to wystarczy Ci w zupełności do zdania - jeśli nie trafisz w konkretny temat to jest duże prawdopodobieństwo, że ma on coś wspólnego z innym z zagadnień. Warto wtedy do niego nawiązać. Sprawa jest dużo prostsza na egzaminach ustnych, bo humaniści uwielbiają mówić, zwłaszcza jeśli mają uważnego słuchacza. Jesteś na tym wspomnianym egzaminie z literatury - wystarczy, że rozpoczniesz odpowiadać na jakiś temat, a egzaminujący długo bez gadania nie wysiedzi i jest duże prawdopodobieństwo, że będzie dorzucał swoje spostrzeżenia w danym temacie, a na podstawie jego słów Ty coś dopowiesz albo będziesz mu tylko przytakiwać. Czasem można spróbować powtórzyć to, co egzaminujący powiedział kilka minut wcześniej - jeśli odpowiednio zmodyfikuje się jego słowa, to są szanse na to, że wykładowca je doceni i raczej nie zwróci uwagi na to, że po nim powtarzamy. Jeśli jednak towarzyszący egzaminom stres nie daje Wam żyć, to w niektórych przypadkach możecie już przed zdawką mocno zaplusować w inny sposób. Jaki? Czytajcie dalej.

Pisanie.
   Serio. Pisać niby potrafię od dobrych kilkunastu lat, jednak to dwie kompletnie różne rzeczy. To, że ktoś umie stawiać w zeszycie, czy w programie komputerowym litery, nie znaczy, że robi to dobrze. Słuchałem już wcześniej, że całkiem przyjemnie składam słowa i to co zapisuję ma jakiś sens. Sam uważam, że studia humanistyczne zrobiły robotę, że były dla mnie przełomem w posługiwaniu się słowem i pisanym, i mówionym. Pisemne prace zaliczeniowe, działalność w gazecie studenckiej, zajawka na pisanie recenzji w jednym z portali muzycznych, praktyki w redakcjach, licencjat, no i blog. Masa okazji, by wyćwiczyć pióro zaprocentowała i mam świadomość, że piszę całkiem nieźle. Mam również świadomość, że popełniam jednak sporo błędów, głównie tych interpukncyjnych (i literówek...), ale człowiek ponoć się uczy całe życie, nie? To ja też mogę. Też żem człowiek jest. Potwierdzeniem tego, że potrafię pisać jest to, że usłyszałem kilka dobrych słów od ludzi, którzy na studiach mnie uczyli, a jeden z ustnych egzaminów, mimo kompletnego braku wiedzy z wylosowanego przeze mnie zakresu, został mi zaliczony, bo "napisał Pan bardzo dobrą pracę roczną".

Czytanie.
   Serio. Trochę jak powyżej. Czytać umiem od lat, ale dopiero na studiach uświadomiłem sobie, że ta czynność ma sęłs (kolejny ukłon w kierunku moich studiów). I wiecie co? Czytanie jest świetne. Książki są jednym z najlepszych wynalazków ludzkości, zwłaszcza te dobre. Choć te złe też. Bez tych złych trudno by było z rozpoznaniem, które są tymi naprawdę wartościowymi. Czytanie strasznie odpręża, pozwala poznawać nowe rzeczy - kultury, światy, kraje, ludzi - a rozmowy o książkach pokazują jak odmienne, często bardzo zaskakujące odczucia po lekturze mogą mieć różne osoby. Takim mocno przełomowym momentem w moim czytelniczym życiu był początek trzeciego roku. Od tego czasu staram się czytać minimum jedną książkę tygodniowo, choć nawet nie muszę się starać, bo nic w tym trudnego. Czytanie jest trochę jak oddychanie, tylko z książką w dłoniach.

Pijesz? Żryj cytrynę.
   Serio. To robi robotę. A jak nie żresz cytryny, to chociaż wciskaj ją sobie do przepojki. Chyba, że już jest z Tobą źle i nasłuchujesz odgłosów morza dobiegających z muszli, to wiesz co? Żryj cytrynę! Albo ją pij! Ona naprawdę zrobi robotę. Kompletnie nie wiem o co w tym chodzi, bo na maturze z biologii miałem AŻ czterdzieści procent (HEHE). Podstawowej maturze z biologii. Coś w tym jest na pewno. Jakieś witaminki pewnie działają. To tak samo jak z kacem na drugi dzień. Jak mam możliwość, to jedną z pierwszych czynności wykonywanych na kacu jest ojebanie szklanki zimnej wody z wyciśniętą doń cytryną. Pomaga mocno, a na studiach pewnie każdy znalazł się/znajdzie się na jakiejś imprezie, podczas której (albo i po której) przyda się cytrynowy tip.

Rzygasz? Rób to dobrze.
   Skoro już jesteśmy przy spożywaniu alkoholu, to warto zahaczyć o tę gorszą stronę picia. Każdemu czasem zdarzy się przeholować z procentami. Bywają sytuacje, że przesadzimy konkretnie i alkohol chce z nas wyjść szybciej niż powinien. Jeśli już dojdzie do takiej sytuacji, to warto zastosować się do kilku wytycznych, które ja poznawałem zupełnie przypadkiem. Niektóre znałem już wcześniej, ale warto je tu umieścić, byś i Ty nie zrobił(a) sobie siary, bo to już studia, więc warto pokazać, że jest się już doświadczoną moczymordą.
1. Odejdź. Nie rzygaj przy wszystkich. Nie rzygaj pod stół. Nie rzygaj pod siebie. Znajdź jakieś ustronne miejsce. Jeśli jest to domówka, impreza w klubie, czy jakimś innym miejscu, to raczej logiczne, że wymiotować powinno się w toalecie. Najlepiej do kibla. Umywalki się zatykają, a ktoś to musi później uprzątnąć - najprawdopodobniej nie będziesz to Ty, więc nie rób bliźniemu, co Tobie nie miłe. Jak jesteś na zewnątrz, powiedzmy jakiś grill czy ognisko, to oddal się pod jakieś drzewo, czy krzaczka i tam opróżnij swój żołądek. Odradzam wymiotowanie przy ścianie, bo można komuś zachlapać elewację.
2. Weź kogoś ze sobą. Ale nie wszystkich - napisałem wyżej żeby odejść na bok od grupy. Warto jednak zabrać ze sobą wsparcie, najlepiej jedną osobę (nie więcej niż dwie), która będzie kontrolowała nasz stan - podtrzyma, gdy nogi zaczną się plątać albo nie pozwoli zasnąć z głową w muszli.
3. Taki jeden polski raper, Fu się zwie, rapował kiedyś, że liczy się dystans. W rzyganiu też liczy się dystans. Chodzi o to, by był jak najmniejszy, ale nie za mały. Dystans między kiblem/podłożem, a ustami. Im dłuższy, tym większe prawdopodobieństwo, że wymiociny będą odbijały się od podłoża i chlapały na około, a lepiej sobie spodni rzygami nie upierdolić, bo czasem trudno jest je sprać. Poza tym w tych spodniach najprawdopodobniej dotrwamy do końca imprezy, a w takich łaciatych to raczej średnia przyjemność pokazywać się przy ludziach, nawet przy tych, których znamy.
4. No i czasem fajnie jest się wyrzygać, nawet na siłę, po konkretnym chlaniu, bo na drugi dzień słabiej odczuwa się skutki picia.

   Na tym chyba skończę. Nie są to wszystkie rzeczy, których nauczyły mnie studia licencjackie (albo rzeczy, których nauka zbiegła się z moim studiowaniem), jednak uważam je za sprawy warte głębszej uwagi. Może i Wy się czegoś nowego nauczycie po tym co napisałem wyżej. Albo chociaż spróbujecie się nauczyć... Choć w życiu napisałem kilka dłuższych rzeczy, jest to mój zdecydowanie najdłuższy tekst, w luźnej, blogowej formie i mam pewne obawy, czy choć 30% czytających go osób dotrwa do tego momentu. Jeśli to czytasz, to wiedz, że jest mi z tego powodu kurewsko miło i przybij sobie ode mnie piątkę. Jeśli Ci się spodobało to pewnie ucieszy Cię informacja, że jest dość duże prawdopodobieństwo stworzenia kontynuacji tego posta.

   Zastanawiacie się też pewnie "Co teraz, Panie Kac, skoro skończył Pan studia?". Śpieszę z odpowiedzią!
   Studia podobają mi się na tyle, że nie potrafiłbym z nich tak łatwo zrezygnować, więc miejmy nadzieję, że od października rozpocznę drugi stopień.

   A w poprzednim poście macie konkursa. Fajnego takiego. Polecam ja.

   Buzia, Kacątka.

   Tam niżej macie mnie więcej:
https://facebook.com/kackiller
https://twitter.com/kackiller0

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz