Hoł, hoł, hoł! A nie, jeszcze miesiąc do Mikołaja (pisałem to miesiąc temu prawie...). Chciałem Was zrobić w chuja, że niby prezent, bo post, a tu chuj, bo w sumie to tylko podsumowanie. Muzyczka (klik).
A gówno, nie będzie podsumowania. Znaczy będzie, ale na końcu. Najpierw sprawy ciekawsze, czyli opowieść o tym, jak postanowiłem pierdolić kolejki.
Drugi rok z rzędu koniec października staje się dla mnie takim mocnym, książkowym świętem, bo wtedy są targi książki w Krakowie, na których byłem drugi rok z rzędu. Żeby nie było, że jestem jakimś przesadnym bibliofilem, to jeżdżę tam też po to, by zobaczyć na żywo jedną z moich ulubionych twarzy blogowych - Hanię (tu macie Haniowego bloga, wpadajcie, bo ona [w przeciwieństwie do mnie] pisuje pościki - klik). W zeszłym roku nasze targi trwały jakieś trzy godziny, w tym planować zaczęliśmy cały wyjazd już w styczniu. Postanowiliśmy, że wyruszamy już w piątek i już w piątek meldujemy się w krakowskim EXPO, kimiemy u któregoś z moich znajomych i w sobotę o 10 znów jesteśmy na targach.
Jako że życie plany weryfikuje, to nasze życia nam powiedziały "o, takiego chuja!" i plany chuj ten strzelił. Znaczy nie no, w Krakowie byliśmy w piątek, ja nawet bardzo rano (jak na mnie), bo zaraz po 9, ale to przez to, że punkt 10 miałem zacząć dziarańsko. Plan był tym bardziej zacny, że nocować mieliśmy u mojego wielkiego człowieka, Dejwa (którego wreszcie bym chciał podlinkować, ale nieprzypadkowo napisałem o nim kiedyś, że były drugim Kacem - ogarnianie rzeczy też jest u nas na podobnym poziomie zapłonowym), który w Krakowie pomieszkuje już drugi rok i również wybierał się na targi, toteż logistycznie byliśmy przygotowani zajebiście. Nie przemyśleliśmy tylko jednej rzeczy. Albo dwóch. Albo więcej niż dwóch, w każdym razie one wszystkie połączyły się w jeden spory problem - KORKI. Weekend, koniec miesiąca, w dodatku na dniach miało być Wszystkich Świętych, więc wjazd do Krakowa był tak przekurwiony, że Hania dotarła kilkadziesiąt minut później, niż planowo dotrzeć miała. To w sumie wiele nie popsuło, bo nawet dzięki temu zgraliśmy się w czasie tak, że nie musieliśmy na siebie wzajemnie czekać.
Jakoś po 17 dotarliśmy do miejsca, w którym mieliśmy spać, rozładowaliśmy się i popadliśmy w stagnację przemieszaną z odpoczynkiem po dotychczasowych trudach, jakie piątek przed nami postawił. Ta stagnacja trwała dłuższą chwilę, przez co zebraliśmy się przed 18 i ruszyliśmy na przystanek tramwajowy, z którego mieliśmy dotrzeć prawie pod samo EXPO. Znaczy do EXPO po opuszczeniu właściwego tramwaju mieliśmy jeszcze dwadzieścia minut piechotą, a samym tramwajem jechać mieliśmy ponad pół godziny. Dopowiem jeszcze, że w piątek i sobotę targi trwają do 19, a po wyjściu z tramwaju poszliśmy początkowo w drugą stronę, więc jak ktoś pomyślał, że nie dotarliśmy w piątek na targi, to tak, ma rację. Gratuluję spostrzegawczości, zasługujecie na cukierka (także jak ktoś tak pomyślał, to może sobie tego cukierka kupić i go opierdolić).
Jakby tego było mało, to sobotnia pobudka o 7:30 i ogarnianie dup, by o 10 być w EXPO również nie wyszła, bo wstaliśmy po 9 i na targi wbiliśmy jakoś przed 13. Tu się zaczyna w sumie część, w której postanawiam(y) pierdolić kolejki.
Po pierwsze - razem z Hanną ominęliśmy całą kolejkę, która czekała do poszczególnych wejść, przeszliśmy bokiem i weszliśmy od razu w krótszą kolejkę, bezpośrednio do bramki dla blogerów, autorów i całej reszty uprzywilejowanych ludzi.
Po drugie - rok temu przyuważyliśmy, że ludzie zostawiający same bagaże nie muszą czekać w długiej kolejce do szatni, więc dzień wcześniej postanowiliśmy, że też tak zrobimy. Spakowaliśmy wierzchnie okrycia do bagaży i przemknęliśmy się bokiem, bezpośrednio pod szatnię. W sumie w tym roku nikt inny tak nie robił, więc wyszło na to, że popierdoliliśmy drugą kolejkę.
Po trzecie - pod stoiskiem SQN'u zaczęła się tworzyć kolejka do Jakuba Małeckiego, do którego również zamierzaliśmy podbić. Ja wziąłem na siebie zakup książek, bo każdy chciał coś od SQN'u, a tam 3 w cenie 2, więc wziąłem sam całą trójkę na jeden paragon #profit, a moi towarzysze poszli zająć miejsce w kolejce. Sznur ludzi do Małeckiego i sznureczek do kasy się trochę mieszały, więc i tu (PRZYSIĘGAM, ŻE PRZYPADKOWO!) wpierdoliłem się w kolejkę do kasy.
Na targi pojechałem z przygotowaną listą książek, które chcę bardziej i trochę mniej. Skończyło się na tym, że kupiłem może siedem pozycji z listy, a drugą siódemkę trochę bardziej spontanicznie i impulsywnie, bo czegoś tam nie było, któreś z wydawnictw się chyba wcale nie pojawiło na targach, a kilka rzeczy zapragnąłem mieć po ujrzeniu okładki. Tak to w życiu bywa, c'nie?
Mimo że targi książki nie do końca poszły po mojej myśli, to uważam je za udane. Zaoszczędziłem kilka dodatkowych złotówek, bo mój zmysł do targowania się okazał się prawdziwym, w co całe życie wątpiłem. Do Kuby Małeckiego zaprowadziłem ludzi, którzy - tak jak ja - czytali książkę, której nikt nie czytał, zebrałem podpisik w Błędach i propsa za stwierdzenie o ludziach, którzy czytali książkę, której nikt nie czytał, które zamieściłem tu (klik). Zbiłem piątkę z Łukaszem Orbitowskim, od którego też zgarnąłem podpisik w Exodusie (jak nic się nie zmieni to wjedzie szlachetny dwugłos recenzyjny odnośnie tej pozycji) i gratulacje za "świeżynkę" na ręce. Ponadto wychodząc już z targów minąłem i przywitałem się z niejaką Panną Sasną (kiedyś blogerką, teraz buktjuberką - klik); szkoda, że się nie udało zgadać wcześniej i chwilę pogadać. Do domu wróciłem obładowany i zmęczony, choć przeszczęśliwy.
Te targi mi uświadamiają, że w Polsce jednak są ludzie, którzy czytają. Śmieszy mnie natomiast sytuacja, gdy ktoś narzeka na tłumy i przez ten tłok czuje się zniechęcony do przemierzania targowej przestrzeni. Kurwa, serio? Ja drugi rok z rzędu jechałem z nastawieniem, że sobota będzie wyglądała dokładnie tak, jak wygląda. Fakt - ocieranie się o przypadkowych ludzi nie należy do najprzyjemniejszych doznań, ale to jest rzecz, której spodziewać się należy, zwłaszcza na imprezie, która cieszy się takim zainteresowaniem jak krakowskie targi książki.
No, obowiązek kronikarski spełniony, więc czas na podsumowanie.
KSIĄŻKI
W październiku skończyłem czytać dziesięć książek, kolejno:
Mock Krajewskiego - trochę głupio, że zaczynam od bodajże siódmej części jakiegoś cyklu, ale wcześniejsze trudno dorwać, a akcja Mocka dzieje się przed całą resztą, to to się wszystko w miarę wyrównuje. Naprawdę przyjemna powieść, kolejna część czeka w kolejce, a poprzednie w miarę możliwości będę starał się zdobyć, bo podoba mi się styl autora i to, w jaki sposób przedstawił Wrocław sprzed stu lat, 7/10.
Sońka Karpowicza okazuje się jedną z najlepszych rzeczy, które przeczytałem w tym roku, a sam autor wpada do mojej prywatnej wiejskiej trójcy, w której znajdują się już Małecki i Szostak. Piękne przedstawienie polskiej prowincji, 9/10.
Opowieści przebrane Kuczoka - selekcja z dwóch wcześniejszych zbiorów Pana Wojtka i zebranie tych opowiadań w jeden zbiorek okazały się strzałem w dziesiątkę, choć dla mnie mocne 8/10.
Serce Radki Franczak - impulsywne zakupy biedronkowe i chwytanie za pierwszą z brzegu książkę z plecaka doprowadzają mnie do świetnych pozycji, jak właśnie ta, 8/10.
Ojciec - zbiór opowiadań autorów różnych: Małeckiego, Szostaka, Orbitowskiego, Witkowskiego, Szczerka, Cichego, Dukaja, Muszyńskiego i Engelkinga. Każdy z nich pokazał własny, unikalny styl. Całość świetna, na największe wyróżnienie zasługuje Michał Cichy, o którym wcześniej nie słyszałem. Zabrakło mi w tym zbiorze Twardocha, Żulczyka i Kuczoka; 8/10.
Jankeski fajter Aury Xilonen - debiut-rozpierdol. Historia niby zwyczajna, ale napisana w genialny sposób, przejebanie dobry język, czekam na kolejne książki tej młodej Meksykanki, 8/10.
Wzburzenie Philipa Rotha - pierwsze spotkanie z Rothem, choć nie ostatnie w tym miesiącu, ale to pierwsze było zdecydowanie lepsze. Autor pisze prosto, ale tak, że aż chce się czytać więcej, 8/10.
8% z niczego Kereta - no mistrz krótkiej formy, 7/10.
Everyman Rotha - kilka punktów wspólnych ze Wzburzeniem, ale jednak ta pozycja moim zdaniem jest nieco gorsza, 6/10.
Mikrotyki Pawła Sołtysa znanego szerzej jako Pablopavo - muzyk, wokalista, tekściarz. świetny, choć miniaturowy w treści i formie zbiór opowiadań, 7/10.
Z półkowych nowości to wpadły mi targowe: Exodus Orbitowskiego, Po prostu Gogoli, Księga szeptów Vosganiana, obie części Sztuki powieści wydane przez Książkowe Klimaty, wspomniane wyżej Mikrotyki i Everyman, Rzeczy, któych nie wyrzuciłem Wichy, Pozwól rzece płynąć Cichego, nowe wydanie Wyspy Huxleya, Oskarżenie Mroza, Konające zwierzę Rotha, Przyczynek do historii radości Denemarkovej i Rejwach Mikołaja Grynberga. Ponadto przez te ostateczne wyprzedaże Matrasowe zdobyłem masę książek, których nie sposób tu wymienić, skorzystałem z promocji Wydawnictwa Literackiego i kupiłem jeszcze cztery książki Rotha i ogólnie przejebałem masę pieniędzy na książki.
MUZYKA
Z nowych albumów sprawdzałem Discordię Natalii Nykiel (zdecydowanie lepsza płyta niż debiut), nowe krążki duetu Majid Jordan (sztos) i Yelawolfa (średnio mi podszedł). Ponadto katowałem masę singlowych numerów, głównie Sariusa, na któego nowy album czekam, preorderek zamówiony, podobnie z Pjusem. No i sporo na pętli latał Szprycer.
Więcej do podsumowania nie mam, październik był dobrym miesiącem, czas na listopad, na który razem ze wspominaną już tu kilkukrotnie Hanną mieliśmy mieć pewną niespodziankę, ale nie wypaliła. Trochu przykro.
EEEELOOOOOOOO!
Przypominam, że od jakiegoś czasu można mnie obserwować na insta (klik), no i jak zwykle - tam poniżej.